Tylko przed jednym budynkiem w Ikerasak na zachodnim wybrzeżu Grenlandii powiewa flaga z duńskim krzyżem. Nad pozostałymi łopocze grenlandzkie półsłońce. Wiśniewska pisze, że to „nierozstrzygnięta rozgrywka w kółko i krzyżyk”. Będzie śledzić meandry tej rozgrywki, przy okazji sprawdzając jak brzmi cisza, smakując nogę renifera i przyglądając się temu, jak zmienia się człowiek mieszkający w świecie, gdzie więcej wyraża się za pomocą uśmiechu niż słowami. Także na własnym przykładzie.

Ilona Wiśniewska w „Lud. Z grenlandzkiej krainy” opowiada o obcości na Grenlandii. Nie tylko własnej, bo tu obcy są też swoi. Obce są dzieci, które wysłano do szkół z wykładowym duńskim, bo gdy wracają do domów, nie potrafią rozmawiać z własnymi rodzicami. Obcy są Duńczycy, bo postanowili Inuitom urządzić świat na nowo i bez zadawania pytań. Obce są też reguły ustanowione w świecie, z którego pochodzi autorka. Obcym można się stać, wychodząc poza zamkniętą społeczność. Obcość jest w języku, zachowaniu, pożywieniu.

„Lud” to historia języka – zarówno w szerszym, historycznym kontekście jak i prywatnym. Grenlandzki jest językiem wyjątkowo trudnym, ponoć nauczenie się go na przyzwoitym poziomie zajmuje siedem lat. Wiśniewska grenlandzkiego nie zna i o tym przypomina, opisując własne wyobcowanie i problemy komunikacyjne. Przemoc kolonialna najbardziej widoczna jest właśnie w języku. Gdy duński rząd postanawia ucywilizować Inuitów zaczyna od edukacji. By zdobyć wykształcenie trzeba nauczyć się duńskiego, a to oznacza wyjście poza własną społeczność i jej automatyczne rozbicie. W efekcie Duńczyków się tu nie lubi – zajmują uprzywilejowaną pozycję, są lepiej opłacani (niezależnie od wykształcenia), ich głośne, ekspresyjne zachowanie irytuje miejscowych. Ilona Wiśniewska pokazuje ciekawy paradoks – Inuici uważają się za ludzi otwartych na obcość, ale pod jednym warunkiem – że ta obcość nie zacznie zmieniać ich własnego życia. Dlatego znajdzie się tu miejsce dla bułgarskiego muzyka czy polskiej reporterki, ale na specjalnych zasadach.

„Lud. Z grenlandzkiej krainy”

Chyba najbardziej wstrząsającą historią, którą opowiada „Lud” jest pewien eksperyment. Otóż Duńczycy – jeszcze w latach 50. – postanowili wyselekcjonować kilkadziesiąt grenlandzkich dzieci i wysłać je na naukę do Danii. Docelowo dzieci miały wrócić na wyspę i dawać przykład innym, unaocznić, że duńskość jest najlepszym sposobem na osiągnięcie sukcesu. Dzieci uczestniczące w eksperymencie miały być sierotami, ale w praktyce zabierano je z domów rodzinnych i wysyłano do nowych, duńskich rodzin. Po powrocie nie zamierzano ich zwrócić rodzicom – umieszczono w domach dziecka, gdzie dalej uczyły się po duńsku, zapominając grenlandzkiego. Historia dziewczynki, która jako dorosła kobieta nie może porozmawiać z własną matką nie tylko w symboliczny sposób jest historią o skutkach duńskiego kolonializmu.

Często ostatnio narzekam na wszędobylskie „ja” reporterskie. Nie brak go u Wiśniewskiej, ale jest to „ja”, przez które filtrowana i negocjowana jest treść książki. Autorka zastanawia się nad tym, co może opowiedzieć. Ćwiczenie z ograniczania – historie dzieci, które wychowują się w domu dziecka, gdzie pracuje Wiśniewska, nie zostaną wyświetlone na reporterskim ekranie, ale z delikatnością zarysowane. Drastyczne opisy? Tylko gdy na pewno będzie wiadomo, że osoba je opowiadająca ma pełne przekonanie, że chce, by jej historię usłyszał świat. Przebywając na Grenlandii i robiąc notatki Wiśniewska sama zauważa, że ma coraz mniej do napisania. Jakby każde zbliżenie się do prawdy o Grenlandii mogło odebrać jej reporterską pewność. Pisanie historii na publiczny użytek zawsze spłyci, wpisze w sensacyjny ton, ustawi w postkolonialnym dyskursie, wystawi na ocenę. Wiśniewska stara się tego uniknąć i już same rozważanie tej kwestii zdaje się być czymś nowym i ważnym w polskim reportażu, który często sięgał po etnograficzny opis bez uwzględnienia krytyki postkolonialnej, czego dobrym i często omawianym (nie w Polsce) przykładem są dzieła Kapuścińskiego.

Każda zamknięta społeczność ma swoje tajemnice, do których trudno dotrzeć. Na Grenlandii gwałty, pedofilia i alkoholizm nie są niczym niezwykłym. Z jednej strony należy to potępić, z drugiej – niektóre z tych zjawisk wynikają z tradycyjnej struktury społecznej. Życie w skrajnie trudnych warunkach wytwarza mechanizmy, które z naszej, europejskiej perspektywy mogą być poddane jedynie negatywnej ocenie. A jednak warto spróbować je zrozumieć, co nie oznacza usprawiedliwiania. Czytając „Lud” dostrzegamy wątpliwości autorki, która próbuje zbilansować swoją opowieść tak, by nie była to jedynie historia „dzikich”.

Niezwykle podoba mi się język tej książki, w którym sprytnie łączony jest konkret opisu, relacja i rozmowa z poetyckimi wstawkami, opisami przyrody czy wewnętrznych przeżyć autorki. Nienachalność tego stylu świadczy o doskonałym literackim opanowaniu. Jest w tym jakiś rodzaj wstrzemięźliwości, czytelnik zadomawia się w tej książce, dzięki czemu świat opisywany przez reporterkę staje się bliższy.

Zdaje się, że nie jest to książka na lato. A jednak. Lato w Szczebrzeszynie tego roku obfituje w nagle nadchodzące deszcze. Słońce szybko suszy zmoknięte ubrania. Wiatr mu w tym pomaga. Siedzę na ganku, podgłaskuję psa, a w głowie mi huczy ciekawość. Przypominam sobie mapę, a właściwie jej górę. Skąd się w nas bierze fascynacja „górą mapy”, jak pisał Czapliński? Z jednej strony wyobrażamy sobie społeczeństwa uporządkowane, pełne demokracji i przemyślanych rozwiązań, a z drugiej dzikość natury, złudne wyobrażenie człowieka żyjącego w zgodzie z przyrodą, dzielnego, odważnego, walczącego o własny los. Bezkresne przestrzenie, horyzont naprawdę szeroki. Z drugiej przerażająca wizja zamkniętych społeczności, wypełnionych brutalną przemocą, od których można uciec tylko w obcość. Nie ma powrotu dla tych, co zdradzili. Fascynuje mnie to i przeraża. Polski reportaż w ostatnich latach pełen jest historii o „górze mapy” – o Wyspach Owczych pisali Maciej Wasielewski i Marcin Michalski, o Szwecji ciekawie pisze w „Moralistach” Katarzyna Tubylewicz, zaś o Danii sporo znajdziecie w nadchodzącej książce Filipa Springera. Nie można nie wspomnieć o książce Piotra Milewskiego, „Islandia albo najzimniejsze lato od pięćdziesięciu lat”, i oczywiście poprzednich książkach Ilony Wiśniewskiej. Coś nas na północ ciągnie.

Wiśniewska próbuje nie zdradzić swoich bohaterów, uniknąć moralizatorskiego, kolonialnego tonu, a jednocześnie napisać obiektywny reportaż. Zaskakująco jej się to udaje, bo nie próbuje udawać braku wątpliwości. Ale też zachwytu i przerażenia. Na papierze nie ma czegoś takiego jak „prawdziwe emocje”, każda zapisana opowieść to fikcja, ale czasem zdarza się, że czytamy książkę, która daje nam szansę na wspólne przeżywanie i wspólną próbę zrozumienia. Myślę, że to jedna z tych pozycji.