To miasto kontrastów, w każdym tego słowa znaczeniu. Znajdowałam tak malownicze, ciekawe plenery, że nie byłam w stanie wydostać się z etapu dokumentacji i dopiero po stanowczym weto wydawcy zakończyłam research lokacyjny. Bo też nigdzie w Polsce nie pada tak światło. Nie czuje się takiego nerwu, nie słyszy tyle bluzgów, nie widzi tyle flaszek w bramach, nie czuje tak bardzo tęsknoty za przeszłością, bo Łódź cała jest żywą historią, i nie spotyka się na ulicach tak wielu niezwykłych, otwartych oraz uczynnych ludzi. Bywałam na Abramce, Włókience, Limance o naprawdę różnych porach i nigdy nie dostałam w ryj, choć to miejsca do tego stworzone fabularnie. Odbyłam setki rozmów z mieszkańcami tych areałów, zwiedzałam puste fabryki, mateczniki kibiców ŁKS-u, stałam pod balkonem obwieszonym trofeami kiboli i jarałam szlugi z lokalsami, słuchając rapu. Czytałam graffiti na ścianach, odwiedzałam galerie i patrzyłam z najwyższych szczytów na dachy miasta, zbudowanego na kształt kraciastej płachty, gdzie można liczyć aleje od Piotrkowskiej, niczym w Nowym Jorku.

Mówi się o Łodzi, że to tonący okręt (są nawet o tym piosenki). Ale też chyba żadni mieszkańcy nie kochają tak swego miejsca na ziemi i są gotowi bronić go za wszelką cenę. Wierzę, że przestrzeń, w której ludzie żyją, historia, którą niosą w genach – ma znaczenie dla teraźniejszości. Dlatego też miejsce akcji moich książek jest sprawą kluczową. Lokacja łączy się ściśle z życiorysem postaci i tym, czego moi bohaterowie pragną, czego się boją. Historia opowiadana w „Lampionach”, najbardziej awanturnicza ze wszystkich, jakie przyszło mi wymyślić, mogła się zdarzyć tylko tam. Ostrzegam też, że będzie grubo, ostro i ogniście. Łódź taka właśnie jest. Honorowa, wymagająca od bywalców twardego końca kręgosłupa, ale i nieco sentymentalna, zawsze wierna swoim ideałom. Każdy spacer łódzkimi ulicami to kadry z filmów, które wszyscy znamy. Bałuty są wymarzone do zabiegów westernowych. Stare Polesie, zwane dzielnicą zapomnianą, mieści w sobie bajkowość i magię, której nie uświadczysz w innych, znacznie starszych miastach. Traumatyczna historia miasta (teren dawnego getta), powody, dla których powstało i jej robotniczy trzon (famuły na Ogrodowej, które spalę w pył, a potem dam im się odrodzić jak feniks z popiołów), a co za tym idzie upadek społeczny bardzo wielu rodzin, ma wpływ na klimat miasta. Nie ma tu nic gładkiego, ulizanego, pocztówkowego. Zapomnijcie o folderach reklamowych. To miasto żyje, przeistacza się. Walczy o niepodległość! Flaki są widoczne na każdym kroku (wystarczy ruszyć w bok od Piotrkowskiej), ale jak tylko przemieścimy się dwa kroki dalej, zaskakuje nas monumentalizm i rozmach (EC1, Manufaktura, ekskluzywne osiedla Lofty u Scheiblera, budynki Wydziału Prawa). Nigdzie obok siebie nie znajduje się szklany wieżowiec, kwartał zabytkowych kamienic, siedlisko meneli, zaraz obok gromadnie występujących przedstawicieli bohemy (tak, oni są jeszcze w Łodzi!) i budka z kebabami. A to wszystko okraszone duszą artysty, która wita nas w Łodzi na każdym kroku – od murali na starych kamienicach, przez słynną Stajnię Jednorożców (przystanek Centrum, którego żartobliwy ton w samym sercu łódzkiej szarości traktuję jak mrugnięcie okiem architekta), czy też atakuje z głośników – to z Łodzi pochodzą najlepsi muzycy z nurtu rapu. Jestem absolutną fanką Zeusa. Chapeau bas za mądre teksty, za niezależność, bezwzględny zadzior i – co będę ukrywała – wrażliwość na linię melodyczną, co jak widać jest możliwe w tym gatunku.

Jeśli ktoś z Państwa myśli wciąż o Łodzi, jako o mieście bezrobotnych włókniarek, to się grubo myli. To miasto ma kolor czerwonej cegły – płomieni, które – w sensie dosłownym – trawią regularnie stare łódzkie kamienice, jak i – w przenośni – wypływają na buntowniczych twarzach mieszkańców, kiedy rzecz idzie o obronę honoru Łodzi.

Ogień jest w tym mieście widoczny nie tylko wizualnie (Łódź naprawdę płonie!), lecz także w rozbójnickim honorze jego mieszkańców, którzy – niezależnie od statusu społecznego – zakładają koszulkę „Jestem menelem” i robią sobie bekę ze wszystkich, którzy śmieją obrazić ich miasto-matkę, choćby mieszkali od lat w Warszawie, Hong Kongu czy Paryżu. Bo do kogo tak naprawdę należy miasto? Zawsze i wszędzie do flaunerów, czyli próżniaków, którzy swoje szczęście znajdują między frontami budynków, na ulicach miast. Wszędzie, byle poza własnymi czterema ścianami. Dziś obraźliwie zwie się ich często menelami. Piją, zawsze pili i pić będą. Cóż im zostało? To jednak oni są główną tkanką miasta. Chłop zawsze będzie siedział w zagrodzie, garnął się do pieca i bał hałasu miasta. Aglomeracja zaś naturalnie rodzi flaunerów. Przechadzają się ulicami bez celu, wystają w bramach. Pustkę w sobie wypełniając wrażeniami wokół. Czy istniałoby bez nich miasto? Puste budynki go przecież nie tworzą. Oczywiście prawdziwych próżniaków nie ma już zbyt wielu. Większość dzisiejszych miast wypełnia nieprzerwany ruch kołowy, rytmiczny rwetes, tygiel kulturowy i wyspy zbudowane na wzór współczesnych wsi. Mieszkańcy zaś „wsieją”, ukrywając się we fragmentarycznych enklawach, które zwą swymi domami, gdzie grzeją tyłki i mają gdzieś półpubliczną przestrzeń, którą z trudem próbują stworzyć dla nich architekci. Dlatego Łódź jest bodaj ostatnim miastem w Polsce, gdzie to archaiczne pojęcie ma rację bytu i gdzie architekt z powołania, może zbudować swój rajski park. Zapraszam Państwa do Łodzi.

Zapalę tam setki, jeśli nie tysiące „Lampionów”, by oświetlić twarz starej diwy, jaką jest nieodmiennie Łódź.

Katarzyna Bonda
[tekst pochodzi z Apostrofu. Magazynu Międzynarodowego Festiwalu Literatury]