Nie bójcie się tej książki. Proszę. Zdaję sobie sprawę z tego, że opowieści o wielkości rodów pisane przez w miarę najmłodszych ich przedstawicieli bywają dziełami wyjątkowo niestrawnymi, ohydkami literackimi wypełnionymi fotograficznym badziewkiem, w których do rangi arcydzieła urasta jakiś bohomaz pradziadka, a nostalgiczne wspomnienia pańskiego dworku zamieniają się w jęk utyskiwania na współczesność. Tym razem tak nie jest. Książka Macieja Łubieńskiego jest opowieścią żywą, skrzącą się dowcipem, ironiczną, ale też okraszoną dziesiątkami informacji o polskiej historii czytanej na nowo - z bardzo prywatnego klucza. Ani pop-historia, ani nudne wspomnienia paniczyka.

 

Wikipedia – moja pasja

Skoro Maciej Łubieński napisał kilkaset stron o swojej rodzinie, to pozwólcie, że najpierw będzie o mnie. Otóż mam pewną pasję, którą chyba jeszcze się nie dzieliłem z Państwem. W momentach porkrastynacyjnej rozpaczy wybieram sobie na chybił trafił jakąś arystokratyczną rodzinę i na Wikipedii przeklikuję jej potomków, szukając rodowego praszczura.
I tak trafiam na przykład na historię Emmanuela Lebrechta, księcia Anhalt-Köthen, który urodził się sześć miesięcy po śmierci swojego ojca i przyszło mu wieść życie emocjonalnie skomplikowane. Historia ma dla takich jak on określenie „pogrobowiec”, odpowiednio ponuro opisujące życie faceta, który dwadzieścia jeden lat musiał żyć czekając na tron. Emmanuel zakochał się w Gizeli z Rath, pochodzącej z zamożnej rodziny, ale przeciwko temu związkowi wystąpiła matka księcia, bo jak by to wyglądało, że książe-reformata bierze ślub z niebardzo arystokratyczną luteranką. Uczucia Emmanuela były jednak stałe i gdy tylko mamusia wyzionęła ducha, Gizela Agnieszka ucieka z zakonu, w którym przezornie ją zamknięto i potajemnie wychodzi za Emmanuela. Ach, co to są proszę Państwa za historie!

Z Wikipedii, w której lekturze znajduje upodobanie, dowiemy się również, że Stanisław Łubieński (brat Macieja) jest synem pisarza i eseisty Tomasza Łubieńskiego, ten z kolei pochodzi od Konstantego Łubieńskiego i Marii z domu Bogatyńskiej. Klikamy dalej i możemy się cofnąć do Tadeusza, syna Witolda Józefa i brata Zofii, siostry zakonnej, która jako Maria Cecylia była jedną z pierwszych polskich sióstr zakonnych z doktoratem. Po co jej ten doktorat był? Może ambitna i mądra mniszka nie widziała się całkowicie w roli posłusznej zakonnicy i potrzebowała wyjść czasem do ludzi?

Łubieńscy okładka

 

Historia prywatna i oficjalna

Nie potrzebujemy już Wikipedii, nie ma co snuć domysłów. W tej obszernej, acz sprawnie i ze swadą napisanej książce o rodzinie Łubieńskich dowiemy się prawie wszystkiego. Maciej Łubieński (dziennikarz, współtwórca popularnego warszawskiego kabaretu „Pożar w burdelu”), aktualnie żyjący jeden z młodych przedstawicieli rodu postanowił przyjrzeć się swoim przodkom z perspektywy faceta, który mieszka w bloku i prowadzi życie już inne niż jego hrabiowscy antenaci. W efekcie wyszła mu opowieść o polskiej historii utkana z dwóch perspektyw - anegdotyczej i prywatnej jak i tej oficjalnej. Łubieński pokazuje swoich przodków jako zwykłych ludzi, którzy z racji swojego uprzywilejowania ciągle byli zaplątani w historię. Gdy jest się „daleką konsekwencją wydarzeń, które rozegrały się trzynaście pokoleń temu” to nie ma się wyboru. Genealogiczny determinizm jest tym silniejszy, gdy trzynaście pokoleń temu urodził się pierwszy pisarz w rodzinie Łubieńskich, a i samemu jest się „synem pisarza, bratem pisarza, wnukiem publicysty, prawnukiem literata”.

 

Plejada postaci nadających się na „Korony królów”

Szczęśliwie Łubieński nie próbuje nas przesadnie spoufalić ze swoimi przodkami, zdaje sobie sprawę z nieprzystawalności naszych czasów i doświadczeń, dzięki czemu buduje odpowiedni dystans, ratujący też zapewne i jego samego przed wpadaniem w geneaologiczno-genetyczny samozachwyt.I niech coś pobłogosławi Łubieńskiego, że nie upstrzył swojej książki obrazkami, od których można dostać wysypki - zdjęciami kuligów i dworków, państwa w pozach oficjalnych, berbeci w karykaturalnych ubrankach, nie ma tu artefaktów naiwnych i prostackich w swojej metaforyce, nie ma nostalgicznego zachwytu nad przeszłością. Są za to ludzie, z krwi i kości, opowiedzeni współcześnie, tak by czytelnik mógł sobie przybrać kogoś z nich (ja celuję - nie wiem czemu - w siostrę Cecylię) do własnego panteonu rodzinnego.

Można oczywiście trochę narzekać na to, że czasami mógłby Łubieński nie odbiegać w dygresje i pilnować narracji, że to momentami lekko przegadana książka, przez co wytraca się humor i wdzięk, z którym została napisana. Ale chyba oczywiste jest, że jak ktoś się przekopał przez własną genealogie i odkrył w niej plejadę postaci nadających się na serial na miarę „Korony królów”, to będzie jednak chciał się z nami podzielić wiedzą.

Niepokoi mnie też tytuł książki Łubieńskiego - rozumiem, że miało być ironicznie, z nawiązaniem do Joyce’a, ale też do hagiograficznego, dworkowonostalgicznego sposobu patrzenia na rodzinną historię, który dominuje w polskiej literaturze nawet w drugim dziesięcioleciu XXI wieku, ale jednak to mi zgrzyta. Rodzina Łubieńskich dalej jest wielka - przywileje, które sprawiają, że dwóch facetów - Maciej i Stanisław - mogli poświęcić się pasji pisania są dla wszystkich, także dla autora książki, oczywiste.

 

„Łubieńscy. Portret rodziny z czasów wielkości” – co w tej książce zachwyca?

Jak już napisałem co mnie niepokoi, to czas na zachwyt. Jestem bardzo wdzięczny Łubieńskiemu za to, że w tej Polsce jednego wymiaru, gdzie historia zawsze musi być podciągnięta pod jakąś tezę, pokazuje swoich bohaterów jako ludzi niejednoznacznych, często z wadami, którzy podejmowali decyzje absurdalne, byli egocentrykami, ale też czasem ludźmi faktycznie wielkimi.

Jeśli lubicie historie rodzinne, a do tego książki, które nie przytłaczają od słusznych słuszności prawionych z wysokości ambony, sięgnijcie po „Portret rodziny z czasów wielkości”. Przekonacie się, że żyjemy w całkiem fajnych czasach.

Więcej artykułów o książkach znajdziecie w Pasji Czytam.