„Halo: Master Chief Collection”

Zacznijmy od serii, która przez lata stanowiła jeden z najjaśniejszych punktów biblioteki gier na Xboksa i sama w sobie sprzedawała graczom konsole Microsoftu. I chociaż Halo nigdy w Polsce nie zdobyło tak gigantycznej popularności, jak chociażby w Stanach Zjednoczonych, wciąż jest to jeden z tych cyklów, który musi sprawdzić każdy fan FPS-ów. Zwłaszcza, że nadarza się ku temu wyjątkowa okazja – wydana w 2014 roku „Halo: The Master Chief Collection” to najlepszy sposób na przedstawienie serii nowych graczom.

W skład kolekcji „Master Chiefa” wchodzi 6 gier: 4 główne części, „Halo 3: ODST”  i „Halo: Reach”. Nie jest to wyłącznie zbiór portów przygotowanych na młodszą konsolę – dwie pierwsze części otrzymały remake wizualny na silniku Halo 4, a do tego Halo 2 dostało nowe przerywniki filmowe. Miłośnicy retro i growi puryści zawsze mogą włączyć oryginalny wygląd i cieszyć się grafiką epoki pierwszego Xboksa.

„Halo: The Master Chief Collection” stanowi fantastyczną podróż przez cały cykl przygód Master Chiefa, możemy obserwować jak kolejne gry rozwijały pomysł na futurystyczną strzelankę oraz dlaczego „Halo” stało się tak ogromnym fenomenem na całym świecie. Podczas zabawy z kolekcją trudno nie docenić, jak dobrze się te gry zestarzały. Ulepszone opcje graficzne znacząco obniżają próg wejścia dla nowych graczy, a sam design map trzyma wysoki poziom nawet ze współczesnej perspektywy. Poza tym seria „Halo” wciąż jest świetna: to wciąż szybkie, intensywne FPSy z masą dobrze przemyślanych mechanik i rozgrywką, która szybko wywoła u nas syndrom „jeszcze jednego meczu”.

Jeżeli nie szukacie w swoich strzelankach nadmiernego realizmu, a stawiacie raczej na czystą, emocjonującą zabawę z przyjaciółmi, „Halo” jest dla was.

HALO Master Chief Collection

„Gears of war” – seria

Listopad 2006 roku, Xbox 360 powoli wchodzi na polski rynek, a jednym z tytułów, który go promuje jest pierwsze „Gears of war”. Pamiętam, jak wielkie wrażenie w tamtych czasach robiła świeżutka produkcja studia Epic Games. Strzelanka trzecioosobowa z systemem osłon robi ogromne wrażenie swoim rozmachem, oraz fajerwerkami graficznymi. Pierwsze „Gears of war” udowadniało, że nowa generacja konsol naprawdę miała moc i stanowiła technologiczną rewolucję względem poprzednich sprzętów.

Przez lata „Gears of war” stało się serią utożsamianą z konsolami Microsoftu: fani doczekali się aż 5 głównych tytułów w cyklu i kilku spin-offów. Jeżeli wcześniej nie byliście fanbojami Xboksa, istnieje szansa, że przegapiliście epickie perypetie Marcusa Fenixa i jego kolegów z oddziału. Jeżeli tak – najwyższa pora nadrobić, zwłaszcza że w ramach Xbox Game Passa dostępne są wszystkie najważniejsze części serii: od „jedynki”, aż po „Gears 5” z 2019 roku.

Patrząc z perspektywy czasu, każda część „Gears of War” to doskonała propozycja dla każdego, kto szuka gry, gdzie akcja stoi na pierwszym miejscu, ekran wypełniają śmigające pociski i wybuchy, a adrenalina jest pompowana do żył hektolitrami. Wbrew pozorom jednak „Gearsy” nigdy nie były bezmyślnym festiwalem rozwałki. Żeby wyjść z pojedynków zwycięsko – szczególnie na wyższych poziomach trudności – musimy nauczyć się grać taktycznie, odpowiednio korzystać z różnych broni i chować się za osłonami.

Sesja z każdą częścią „Gears of war” przypomina przejażdżkę na rollercoasterze: serce wali nam jak oszalałe, czujemy ulgę w chwili spokoju, ale zaraz mamy ochotę na kolejną rundę.

Gears 5

„GTA V”

Jasne, z jednej strony trochę głupio polecać „GTA V” – w końcu to jedna z najpopularniejszych gier w historii branży, od czasu swojej premiery w 2013 roku sprzedała się w ponad 135 milionach (!) egzemplarzach. Do tego piąta część kultowej serii zadebiutowała dwie generacje konsol temu. Gracze pokochali „GTA V”, a sama produkcja stała się podręcznikową definicją sandboksa, do jakości której od lat aspirują kolejni twórcy (z Ubisoftem i „Watch_dogs” na czele).

Z drugiej strony masa osób (w tym ja) przeszło „GTA V” dobrych parę lat temu i nie miała okazji, by wracać do tego tytułu. A powrót do Los Santos okazał się dla mnie jednym z najprzyjemniejszych growych doświadczeń tego roku. Pomimo 8 lat na karku „Grand Theft Auto V” nie zestarzało się ani odrobinę: to wciąż produkcja, który daje całą masę radości i potrafi wciągnąć na wiele godzin. Nawet jeżeli historia Franklina, Michaela i Trevora jest wam dobrze znana.

Projektanci z Rockstar naprawdę wiedzieli co robią: „GTA V” to fenomenalnie przemyślana piaskownica, w której idealnie zbalansowano wolność rozgrywki z fabularnymi elementami rodem z komediowego kina akcji. Samo jeżdżenie po ulicach Los Santos przy dźwiękach ulubionej stacji radiowej może wyjąć nam kilka ładnych godzin z życia. Do tego zróżnicowane misje oraz bohaterowie, których – mimo że są okropnymi ludźmi – nie sposób nie obdarzać chociaż odrobiną sympatii. A jeżeli fabuła nam się znudzi? Zawsze można ukraść motocykl i wybrać się na wycieczkę w góry.

Powrót do „GTA V” to też okazja, by na nowo sprawdzić „GTA Online”. Przez ostatnie lata Rockstar dołożył do trybu multiplayer masę nowych treści z Napadami na czele. Wielowątkowe misje rodem z „Ocean’s Eleven”, które przechodzicie razem ze znajomymi (i każdy musi się wykazać, żeby plan się powiódł) to najciekawszy element multi w „GTA”, przy którym można spędzić wiele wieczorów. Do tego dochodzą aktywności poboczne: wyścigi, codzienne cele, deathmatch i sporo więcej. Trudno się tu nudzić. 

GTA V napady

„Resident Evil VII: Biohazard”

Przy okazji premiery najnowszej odsłony kultowej serii („Resident Evil: Village”) warto wrócić do poprzedniej części, jeżeli jeszcze nie mieliśmy okazji. „Resident Evil VII: Biohazard” – wydana w 2017 roku – stanowiła prawdziwą rewolucję w oczach fanów. Po stosunkowo chłodno przyjętej części szóstej, kompletnie zmieniono model rozgrywki i pozbyto się elementów do tej pory nierozerwalnie związanych z całą serią. Efekt? Jeden z najlepszych interaktywnych horrorów ostatniej dekady.

„Resident Evil VII” oddziela wszystko, co było wcześniej grubą kręską – to doskonały entry point dla wszystkich graczy, którzy nie mieli styczności z tą serią. Historia jest zaskakująco prosta i wręcz kameralna: nasz protagonista, Ethan Winters, otrzymuje tajemniczy list od swojej żony, która rzekomo nie żyje od 2014 roku. W wiadomości kobieta informuje go o miejscu pobytu i prosi, żeby jej nie szukał. Bohater wyrusza jednak w miejsce wskazane w liście i napotyka na ponuro wyglądający dom należący do rodziny Bakerów. Fabuła przedstawiana w RE VII to powrót do korzeni: nie znajdziemy tutaj epickiej walki o losy świata czy międzynarodowych korporacji o złych intencjach. Wraz z naszym bohaterem faktycznie trafiamy do Rezydencji, w której czai się Zło.

Siódma część cyklu to fenomenalnie przemyślany horror, któremu daleko do festiwali jumpscare’ów, które zdobyły taką popularność w ostatnich latach. „Resident Evil VII” straszy nas na wielu poziomach: od gęstej, przerażającej atmosfery, przez dojmujące poczucie ciągłego zagrożenia, aż po fenomenalną grę światłem i cieniem. To prawdziwy survival-horror, któremu daleko od strzelanki: nasza postać łatwo ginie, amunicji zawsze brakuje, a sytuacja zmusza nas do ukrywania się i dokładnego planowania każdego kolejnego ruchu. Często z duszą na ramieniu.

Najlepszą decyzją podjętą przez deweloperów była zmiana perspektywy z typowej dla serii trzecioosobowej na pierwszoosobową. Nadaje to rozgrywce bardziej intymnego i przerażającego charakteru: ograniczona widoczność sprawia, że nigdy nie wiemy, co czai się za naszymi plecami czy za rogiem, a przerażające sceny widziane „z oczu” bohatera robią jeszcze większe wrażenie. Do tego dochodzi estetyka gry i przywiązanie do szczegółów: widzimy inspiracje chociażby „Silent Hillem”: wszystko jest brudne i zniszczone, a jednocześnie – dzięki podkreśleniu rozmaitych detali – wydaje się koszmarnie prawdziwe.

„Resident Evil VII” to gra wybitna – jeden z tych tytułów, który powinni sprawdzić wszyscy fani horroru.

Resident Evil VII

 „Psychonauts”

Xbox Game Pass to nie tylko gry z ostatnich kilku lat – wśród proponowanych tytułów znajdziecie także starsze produkcje z Xboksa 360 oraz remake’i i remastery kultowych klasyków pokroju „Grim Fandango”, „Day of the Tentacle” czy właśnie „Psychonauts”. Te ostatnią szczególnie wam polecam – zwłaszcza, że w tym roku czekamy na sequel!

„Psychonauts” oryginalnie zadebiutowało w 2002 roku na pierwszego Xboksa i przez lata zyskało coraz liczniejszą grupę fanów, a z czasem obrosło mianem „kultowego”. Trudno się dziwić – jak na swoje czasy „Psychonauts” było prawdziwym powiewem świeżości wśród gier platformowych – bezkompromisowo oryginalnym, dowcipnym i przygotowanym z ogromną pieczołowitością.

W czasie zabawy wcielamy się w Raza – młodego chłopaka, który trafia na letni obóz dla dzieci obdarzonych zdolnościami parapsychologicznymi. Protagonista marzy o tym, by zostać prawdziwym „psychonautą” wyspecjalizowanym w podróżach po cudzej podświadomości. Szybko okazuje się, że los przyjaciół leży w jego rękach.

Tytuł od studia Double Fine to na pierwszy rzut oka bardzo klasyczna platformówka 3D podobna chociażby do serii „Rayman”. Jednocześnie jednak widać, że jej twórcy starali się stworzyć coś wyjątkowego. Gameplay – pomimo pewnych utartych schematów – wyróżnia się wolnością daną graczom. Kolejne poziomy mają masę ukrytych sekretów i znajdziek, a na dodatek można je ukończyć na różne sposoby, zależnie od obranej przez nas ścieżki.

Jednak to, co robi największe wrażenie w przypadku „Psychonauts” jest styl. Twórcy naprawdę popuścili wodze fantazji przy projektowaniu światów opartych na podświadomości rozmaitych postaci. Kolejne poziomy zachwycają różnorodnością, surrealistyczną atmosferą oraz masą estetycznych elementów, którymi jesteśmy zaskakiwani na każdym kroku. Całość jest intrygująco dziwna – ale w dobrym znaczeniu tego słowa. Przy tym jednak „Psychonauts” nie traktuje siebie śmiertelnie poważnie – poczucie humoru to jedna z największych zalet tej gry. Całość jest naturalnie zabawna i trudno się od niej oderwać.  

„Psychonauts”, pomimo swojego wieku, zestarzało się naprawdę świetnie – w szczególności dzięki nowatorskiemu podejściu jej twórców. Stylizowane animacje wciąż mogą się podobać, a klimat jest równie dobry jak niemal dwadzieścia lat temu. To jedna z tych platformówek, które po prostu trzeba nadrobić.

Psychonauts

„Superhot: Mind, Control, Delete”

Polski akcent na liście: produkcja stworzona przez łódzkie studio Superhot Team to jedna z najciekawszych i najbardziej innowatorskich gier dostępnych w ramach Xbox Game Pass. Oryginalny „Superhot” został stworzony jako prototyp w ramach 7 Days FPS Challenge – konkursu dla programistów, gdzie każda drużyna miała 7 dni na przygotowanie najlepszej możliwej strzelanki z perspektywy pierwszej osoby. Projekt Polaków szybko okazał się hitem wśród gamingowej społeczności i niedługo później powstała pełnoprawna produkcja. „Mind, Control, Delete” to już trzecia gra w cyklu, ale to nie problem dla nowych graczy – swoją przygodę z serią spokojnie można zacząć tutaj.

Jak wygląda rozgrywka w „Superhot”? Bardzo prosto – lądujemy na kolejnych mapach i naszym zadaniem jest wyeliminować wszystkich przeciwników, którzy za wszelką cenę chcą nas zabić. Możemy walczyć wręcz, korzystać ze znalezionych broni białych i palnych oraz rzucać rozmaitymi przedmiotami: od kubków, aż po rzutki do gry. Brzmi jak standardowy FPS? Nic bardziej mylnego – tu do akcji wchodzi kluczowa mechanika gry: czas płynie tylko wtedy, gdy się poruszamy. Jeżeli pozostajemy w miejscu, wszystko zastyga.

Dzięki temu „Superhot” staje się połączeniem strzelanki z grą logiczną, a każde starcie z przeciwnikami jest minizagadką, którą musimy rozpracować. Wystarczy jeden cios, żebyśmy zginęli, więc należy wykazać się sprytem. Lepiej zaczekać i załatwić pięściami nadbiegającego przeciwnika? A może wytrącić pistolet innemu i pokonać adwersarza z daleka? Zatrzymujący się czas daje nam masę opcji do odkrycia: możemy np. powolnymi kroczkami unikać wystrzałów niczym Neo w „Matriksie” albo za pomocą katany przecinać lecące w naszym kierunku pociski. Pamiętajmy jednak, że nasza postać ginie od jednego ciosu, więc stale musimy być czujni i przygotowani na nadejście kolejnego wroga.

I chociaż główna siła „Mind, Control, Delete” tkwi przede wszystkim w gameplayu, twórcy nie zignorowali innych aspektów zabawy. Świat gry jest minimalistyczny do granic, co świetnie się sprawdza: zbudowane z poligonów postacie i ostry kontrast między bielą pomieszczeń a czerwienią przeciwników może się podobać. Do tego dochodzi atmosfera: intrygująca, a momentami wręcz niepokojąca, budowana za pomocą bardzo oszczędnych elementów. I do tego zakończenie: bez spoilerów, ale na długo zapada w pamięć.

Jeżeli takie gry, jak „Portal” czy „Talos Principle” wzbudzają w was mocniejsze bicie serca, propozycja od Superhot Team na pewno sprosta waszym oczekiwaniom.

superhot mind control delete

„Burnout: Paradise Remastered”

Jako że w ramach Xbox Game Pass otrzymujemy również abonament EA Play, możemy sprawdzić wiele tytułów wydanych przez Electronic Arts. Wszystkim miłośnikom wyścigów samochodowych polecam „Burnout: Paradise” – jedną z najlepszych arcade’owych ścigałek w historii, w nowej, zremasterowanej wersji.

Szósta część serii Burnout wrzuca nas w sam środek Paradise City – i jeżeli kojarzycie tę nazwę przede wszystkim z hitem Guns N’ Roses, jest to dobry trop. Bierzemy więc udział w kolejnych wyścigach, pniemy się po szczeblach kariery i pokonujemy przeciwników. Fabuła jako taka praktycznie nie istnieje: dostajemy samochód, duże otwarte miasto do zwiedzania i ruszamy!

Co ważne, chodzi nie tylko o to, żeby dojechać do mety na pierwszym miejscu: możemy równie dobrze skupić się na zatruwaniu życia współzawodnikom. Wszelkie zderzenia czy wyprowadzenie przeciwnika w pole tak, żeby rozwalił swoje auto na ścianie, są ważnym elementem każdego wyścigu – i dobrze wiedzą o tym nasi konkurenci. Gra wymusza na nas wykazanie się umiejętnościami wręcz kaskaderskimi: wszelka jazda pod prąd, czy bliskie wyminięcia innych pojazdów są dodatkowo premiowane. Tutaj nie ma miejsca na bycie zachowawczym czy trzymanie się w połowie stawki: musimy rozpychać się, walczyć i spychać innych albo przegramy.

„Burnout: Paradise” stawia na kompletną arcade’owość i bezkompromisowy fun płynący z rozgrywki – to nie jest gra przygotowana z myślą o fanach symulatorów czy realistycznego odwzorowania samochodów. Rozgrywka przypomina raczej zabawę z matchboxami – to normalne, że czasami walną z impetem w ścianę albo przekoziołkują jeden przez drugiego. Gameplay jest wyjątkowo szybki i angażujący – przypomina model znany nam chociażby z „Midnight Club: Los Angeles” od Rockstar Games. Ogromnym atutem gry jest duże, w pełni otwarte miasto wyścigów i innych dodatkowych aktywności. Żeby wygrywać wyścigi, musimy sami planować naszą trasę, korzystać ze skrótów i czasami przechytrzyć naszych przeciwników. Jesteśmy usprawiedliwieni – w końcu tutaj liczy się tylko pierwsze miejsce.

„Burnout: Paradise Remastered” dostosował grafikę tytułu do współczesnych sprzętów (oryginał miał premierę w 2008 roku), a także objął wszystkie DLC, które z czasem wychodziły. Do tego dochodzi świetna ścieżka dźwiękowa, na której znajdziecie piosenki m.in. Alice in Chains, Jane’s Addiction, Twisted Sisters oraz oczywiście kultowy hit Guns N’ Roses. Przy takim soundtracku zwykła przejażdżka po mieście staje się wyjątkowo przyjemnym doświadczeniem.

Burnout

„Overcooked 2”

Jedną z największych zalet grania na konsoli jest łatwy dostęp do lokalnego multiplayera – wystarczy rozsiąść się na kanapie przed telewizorem, chwycić pady w dłonie i rozpocząć zabawę. Dla osób spragnionych lokalnego co-opa polecam „Overcooked 2” – niepozorny tytuł, który może wywołać więcej skrajnych emocji, niż najbardziej przerażający survival horror.

O co tutaj chodzi? W „Overcooked 2” wcielamy się w dzielnych kucharzy zamieszkujących Cebulowe Królestwo – nasze umiejętności serwowania pysznych potraw okażą się jedynym sposobem na ocalenie całego świata. Wkładamy więc czapki kucharskie na głowy i ruszamy do kuchni – czas gotować!

Pomysł na zabawę w „Overcooked” jest bardzo intuicyjny: lądujemy w kuchni i naszym zadaniem jest przygotowywanie kolejnych potraw dla wyczekujących gości. Musimy – niczym w prawdziwej restauracji – podzielić się na sekcje: jedna osoba kroi warzywa, inna smaży mięso, potem wszystko układamy na talerzu i wydajemy. Nie zapomnijcie pozmywać, inaczej skończą się talerze! Zamówień ciągle przybywa, przepisy są coraz trudniejsze, a klienci są naprawdę wymagający. Nie możecie pozwolić sobie na błąd.

„Overcooked 2” w mistrzowski sposób łączy casualowy model rozgrywki z wysokim poziomem trudności, dopieszczając najważniejsze elementy znane z poprzedniej części. To jedna z gier typu „easy to learn, hard to master”. Zasady są banalne, sterowanie też, ale bez odpowiedniego zgrania i skupienia nie jesteśmy w stanie osiągnąć zwycięstwa. „Overcooked” bazuje na zaufaniu między graczami, odpowiednim gospodarowaniu czasem oraz szybkiej i sprawnej komunikacji.

Tytuł pozwala na lokalny multiplayer dla aż czterech graczy jednocześnie i w tej formie zdecydowanie sprawdza się najlepiej. To jedna z tych wciągających produkcji, gdzie kilkuminutowa rozgrywka szybko zamienia się w wielogodzinną sesję. „Overcooked 2” przy każdej partii wzbudza masę emocji – w końcu nie da się zachować stoickiego spokoju, gdy brakuje nam (ZNOWU!) cebuli do zupy, naczynia wciąż czekają na zmycie, a patelnia zaczyna  płonąć. W takiej sytuacji tylko spokój może ocalić domorosłych kucharzy.

Jeżeli szukacie idealnej gry imprezowej – oto wasz wybór. Przy „Overcooked” po prostu nie da się źle bawić.

overcooked 2

„A Way Out”

Druga propozycja zaprojektowana typowo z myślą o lokalnym co-opie – jednak o zupełnie innym charakterze. „Overcooked” oferuje zabawę wynikającą przede wszystkim ze zręcznościowego charakteru rozgrywki, „A Way Out” stawia na zupełnie inne aspekty elektronicznej rozrywki – fabułę i odgrywanie roli

Produkcja od Hazelight Studios to przygodowa gra akcji, w której wcielamy się w dwóch więźniów – Leo i Vincenta. Nasi protagoniści szybko się ze sobą zaprzyjaźniają i wspólnie obmyślają plan, jak wydostać się z zakładu karnego i ukarać tych, którzy są odpowiedzialni za ich osadzenie. Oczywiście zadanie nie należy do prostych – w końcu więzienie jest dobrze strzeżone, a strażnicy czujni i uzbrojeni po zęby.

„A Way Out” to gra bezkompromisowo dwuosobowa – nie ma tutaj trybu dla jednej osoby, ale istnieje opcja gry z kimś przez sieć, choć całość zdecydowanie najlepiej sprawdza się, gdy znajdujemy się w tym samym pomieszczeniu. Każdy z graczy wciela się w innego bohatera, który nieco różni się charakterem: Leo ceni sobie siłowe rozwiązania, a Vincent próbuje raczej unikać bezpośrednich konfliktów. Ekran przez cały czas pozostaje podzielony, a główny element zabawy stanowi współpraca między protagonistami. I to bardzo angażuje obu graczy – historia jest wciągająca, postacie wyraziste, całość naprawdę zachęca do kooperacji, zwracania uwagi na to, co dzieje się w  świecie gry i rozmawiania ze sobą („Uważaj, strażnik idzie!”). Na dodatek element podzielonego ekranu wprowadzono wyjątkowo naturalnie: ekran dzieli się tylko, kiedy bohaterowie są oddaleni od siebie, a gdy jeden z nich ma np. ważną scenkę dialogowo, proporcje zmieniają się tak, byśmy zwrócili uwagę na to, co istotne dla fabuły.

„A Way Out” to świetna propozycja na kilka wspólnych wieczorów. Nawet jeżeli druga osoba rzadko gra w gry – przekonajcie ją. Próg wejścia jest stosunkowo niski, a radość z zabawy ogromna.

a way out

„Celeste”

Młoda dziewczyna imieniem Madeline postanowiła wspiąć się na górę Celeste – tak w skrócie można streścić główną oś fabularną gry autorstwa Maddy Thorson. Jednak to zadanie nie należy od łatwych – droga wypełniona jest przeszkodami, a podczas podróży bohaterka spotka w swojej podróży plejadę barwnych postaci, z których nie wszystkie okażą się przyjazne. Podobno góra Celeste skrywa wiele sekretów – co czeka naszą protagonistkę na szczycie?

Ostatnia propozycja na mojej liście wpisuje się w trend gier, których jednym z najważniejszych aspektów stanowi wysoki poziom trudności. Podobnie jak „Super Meat Boy” czy „Cuphead”, „Celeste” jest platformówką 2D, w której skaczemy, unikamy zagrożeń i staramy się przejść z poziomu na poziom, aż do okazjonalnej walki z bossem. Tutaj umieranie pozostaje nieuniknioną częścią zabawy, a rozpracowywanie kolejnych poziomów i uczenie się ruchów oraz umiejętności naszej bohaterki stanowi klucz do zwycięstwa. Jednak mówiąc, że „Celeste” jest grą trudną, nie znaczy, że jest grą niedopracowaną, frustrującą, czy też niesprawiedliwą. Wręcz przeciwnie.

Każdy pokonany poziom i każda rozwiązana zagadka sprawiają masę satysfakcji i zachęcają, by piąć się coraz wyżej. Nowe mechaniki rozgrywki wprowadzane są powoli, z każdym kolejnym rozdziałem – na tyle rzadko, by gracze nie zostali przytłoczeni mnogością opcji i na tyle często, by gra nie zaczęła nużyć (ani nie stała się zbyt łatwa). Płynna animacja naszej bohaterki i wysoka responsywność sprawiają, że w „Celeste” po prostu przyjemnie się skacze. I dobrze wiemy, że każda przegrana to tylko i wyłącznie nasza wina.  

Przy tym wszystkim „Celeste” to piękna i mądra opowieść o samoakceptacji, szukaniu drogi w życiu i mierzeniu się z własnymi demonami. Postacie, które spotykamy na swojej drodze zostaną z nami na długo po zakończeniu rozgrywki, a na sam koniec nie przechodzimy już gry dla samej chęci pokonania kolejnych leveli – przywiązujemy się do Madeline i chcemy wiedzieć, co czeka ją na szczycie góry. Do tego całość zachwyca prześliczną oprawą graficzną – na kolorowy pixel art aż chce się patrzeć. Całość idealnie dopełnia muzyka skomponowana przez Lenę Raine, która fantastycznie podkreśla atmosferę gry.

Trudna i wymagająca poświęcenia jej czasu, ale przy tym piękna i autentycznie wzruszająca – taka jest „Celeste”. Jedna z tych gier indie, które trzeba sprawdzić.

Celeste

A jakie gry z Xbox Game Pass was najbardziej interesują? Podzielcie się własnymi topkami w komentarzach. Więcej tekstów i recenzji znajdziecie na Empik Pasje w dziale Gram. Nie zapomnijcie też sprawdzić TOP 10 gier na Xbox Game Pass od Oli.

 

xbox game pass

 

Zdjęcia w tekście: materiały ze strony xbox.com / Microsoft, zdjęcie okładkowe: fot: Aleksandra Woźniak-Tomaszewska