Życie jest bezlitosne. Kiedy w okolicach trzydziestki (czy może raczej czterdziestki) udaje nam się troszkę ogarnąć rzeczywistość i funkcjonować we względnym zadowoleniu, tuż za rogiem czai się starość. I nie mam na myśli kolan, które podejrzanie skrzypią przy wstawaniu z krzesła i skóry, która faluje przy mocniejszych podmuchach, zamiast porządnie trzymać się twarzy. To byłoby za łatwe. Na własną starość jeszcze przyjdzie czas. Najpierw obejrzymy starość rodziców – chociaż słowo „obejrzymy” jest tu wysoce nie na miejscu, ponieważ ich podeszły wiek  będzie się wiązał z wieloma dylematami, które przyjdzie nam rozwiązać. Pół biedy, jeżeli jesteśmy zgraną rodziną, zaprawioną w bojach i umiejącą się wspierać. A jeżeli nie przepadamy za swoimi rodzicami? A jeżeli mamy do tego bardzo konkretne przesłanki?

 

W takiej sytuacji jest Bergljot, bohaterka „Spadku” Vigdis Hjorth (przekład: Elżbieta Ptaszyńska-Sadowska). Jest dorosła, ma dorosłe dzieci, za sobą kilka nieudanych związków i lata psychoterapii. Nie utrzymuje kontaktu z rodzicami, sporadycznie rozmawia z dwiema siostrami, dopełniający rodzinnej układanki brat nie odzywa się do nikogo. Bergljot żyje małym, spokojnym życiem, pracuje naukowo, spaceruje po lesie z psem, pielęgnuje własny, niewielki krąg rodzinny, starając się zaakceptować fakt, że jej dzieciństwo było koszmarem, zatruło sporą część dorosłości i że przeszłości nie da się zmienić. Nie da się wymazać faktu, że była w dzieciństwie molestowana seksualnie przez ojca. Ale jeszcze bardziej nie da się zapomnieć o tym, że kiedy powiedziała o całej sprawie matce, a potem siostrom i bratu, wszyscy stanęli po stronie ojca. Jak mówi Bergljot – sytuacja przypomina tę z filmu „Festen”, tylko niestety nie ma bliźniaka, który w samobójczym liście zaświadczyłby o prawdziwości zarzutów. Jest tylko jedna osoba przeciwko zgranej rodzinie. „Spójrz w lustro, a zobaczysz psychopatkę” – kwituje zarzuty ojciec. Nikt nie kwapi się, żeby rodzinne ciepełko zamienić w rodzinne piekiełko tylko dlatego, że Bergljot, zawsze dziwna, zawsze niedopasowana, szorstka, niezadowolona – a przecież rozpieszczana przez oboje rodziców! – coś sobie ubzdurała i chce teraz mącić wodę. A nawet jeśli coś się kiedyś wydarzyło (przy czym jest to „jeśli” bardzo warunkowe, a idące za nim „coś” w najwyższym stopniu wątpliwe), to przecież to było lata temu. Czy nie można zapomnieć? Czy naprawdę nie można się już uspokoić? Przecież rodzice są starzy, kochają dzieci, kochają wnuki, może tata miał jakieś problemy w młodości, ale od dawna nic się nie dzieje. Jak długo można płacić za błędy młodości, czy ten miły dziadunio nie zasługuje na dobry koniec życia?

Te pytania pozostają zasadniczo niewypowiedziane, większość konfrontacji w rodzinie rozgrywa się według pasywno-agresywnych scenariuszy. Czy uważasz nas za gorszych od siebie, Bergljot? Przecież jesteśmy dobrymi siostrami i córkami, dobrymi ludźmi – i jako dobrzy ludzie wybieramy kontakt z rodzicami, powinnaś więc uwierzyć, że to jest właściwa ścieżka. Chyba, że jesteśmy złe. Tak nas widzisz? Bergljot, pomimo lat terapii i rozumowego przekonania, że nic się już nie zmieni, że nic nie da się w tej sprawie wygrać, nadal czeka na cud. Liczy na to, że ojciec ją przeprosi. Ale ojciec umiera niespodziewanie, bez szansy na ostatnią, poważną rozmowę. Liczy na to, że w tytułowym spadku jej krzywda zostanie symbolicznie uznana i wynagrodzona – ale ukochane przez całą rodzinę domki letnie przypadają w udziale „dobrym” siostrom. Liczy wreszcie na to, że matka, pozbawiona paraliżującej ją przez całe życie obecności męża, zdobędzie się na gest odwagi i pojednania. U notariusza Bergljot jeszcze raz wygłasza swoje oskarżenia, przygotowane na piśmie, licząc na to, że postawiona przed autorytetem urzędniczki matka będzie zmuszona przynajmniej oficjalnie wysłuchać tego, co córka od lat jej powtarza. Matka reaguje histerycznie. Ostatnia szansa na wygładzenie blizn zostaje zaprzepaszczona. Matka wychodzi w asyście sióstr, otoczona opieką i wsparciem, nadal w swoim żywiole, pokonana Bergljot liże rany na łonie własnej rodziny.

„Filozof Arne Johan Vetlesen powiedział, że słabość komisji prawdy, procesów pojednania po wojnach polega na tym, że z reguły od ofiar wymaga się tyle samo co od sprawców i że to jest niesprawiedliwe” – pisze narratorka, dodając, że przynajmniej w przypadku trybunałów panuje jednak zgoda co do tego, kto jest sprawcą, a kto ofiarą. Jej rodzinie nigdy nie udało się przyjąć w tej sprawie wspólnego stanowiska.

„Spadek” to piękna, trudna książka, napisana analitycznym, zimnym językiem osoby nawykłej do drobiazgowej wiwisekcji własnych emocji. Skupiłam się tu na wątku rodzinno-rozliczeniowym, ale tło, które rysuje Hjorth, jest o wiele szersze: praca naukowa, twórcza i domowa kobiet, kanony urody, edukacja, zmieniający się model rodziny. Przede wszystkim jest to jednak opowieść o wielopoziomowej przemocy, która niszczy głęboko i trwale. Nie jesteśmy w amerykańskim filmie, w finałowej scenie, kiedy to po wielkim wybuchu wszyscy płaczą, oczyszczeni, i budują na nowo, wzmocnieni cierpieniem i mądrzejsi. Cierpienie niczego nie uwzniośla, a już na pewno nie w przypadku bezpośredniej ofiary. Nie jest ciemną, wąską furtką do oświecenia.

Spadek” nie spotkał się w Polsce z taką uwagą, na jaką zasługuje, sama zupełnie o nim zapomniałam w podsumowaniu roku. Naprawiam teraz ten błąd. Jest to książka na weekend raczej ciężki i ponury, ale i takie w życiu bywają.