Autor: Olga Wróbel/Kurzojady.pl

 

Tadeusz Konwicki nie zmieściłby się pewnie w dziesiątce moich ulubionych pisarzy, ale zawsze był w jakiś sposób obecny. Pamiętam wakacje nad morzem, podczas których tata kupił w namiocie z tanią książką „Kalendarz i klepsydrę”, po czym z upodobaniem czytał nam fragmenty o kocie Iwanie, terroryzującym czule rodzinę (teraz, kiedy mam trzy koty, regularnie doświadczam podobnych zachowań domowników).
Potem przeskok w latach, studia w Instytucie Kultury Polskiej, okazuje się, że Konwicki to wymarzony autor do wykorzystania w pracy magisterskiej o labiryncie miasta w literaturze. „Mała Apokalipsa”, „Czytadło”, „Wniebowstąpienie”, przeorałam je dokumentnie, co do obrazu, co do literki. W 2009 w kawiarni Czytelnika udało mi się podejść na miękkich nogach z egzemplarzem „Wniebowstąpienia” do autora, prosząc o autograf. Same podpisy nie mają dla mnie szczególnej wartości, ale miło pomyśleć, że przez minutę miałam kontakt z człowiekiem, którego prozę z uporem analizowałam.

Długawy ten wstęp ma upewnić was, że po „Byli sobie raz” autobiograficzną książkę Marii Konwickiej, córki Tadeusza, sięgałam z pełnym przekonaniem i entuzjazmem. Po pierwsze po to, żeby dowiedzieć się więcej o samym Konwickim. Po drugie, żeby wreszcie zobaczyć wydobytą z jego cienia Danutę Konwicką, znakomitą ilustratorkę z rodu Leniców (nie wiem jak napisać to mniej górnolotnie).

Maria Konwicka zaczyna swoją opowieść w późnych latach dwutysięcznych: po śmierci siostry i matki wraca do Warszawy ze Stanów Zjednoczonych, żeby opiekować się niechętnym temu procederowi ojcem. Konwicki ma swoje przyzwyczajenia i nie lubi, żeby ktoś w nie ingerował. Codziennie trzy spacery, zawsze tymi samymi trasami. Obiad w stołówce „Czytelnika”. Kawa na Nowym Świecie. Potrawy wigilijne od Bliklego, ale w minimalnej ilości, na przykład odrobina śledzia, żadne tam wystawne dwanaście dań. W domu od śmierci Danuty się już nie gotuje – Konwicki demontuje zawór gazu, kuchenka przestaje działać, ognisko domowe wygasa praktycznie i symbolicznie (co ciekawe, taka scena pojawia się już w „Małej Apokalipsie” – do domu bohatera przychodzi rano pan z gazowni i odcina przyłącze). Działa tylko elektryczny czajnik. Maria dopasowuje się do życia ojca, stając się dyskretną towarzyszką ostatnich lat. Przegląda pamiątki, snuje opowieść o specyficznej rodzinie, w której się wychowała – bo trudno oczekiwać, że dom pisarza i ilustratorki będzie miejscem zupełnie konwencjonalnym, prawda? Opisuje także swój amerykański sen, poszukiwania religijne i duchowe, losy innych Polaków z artystycznej bohemy osiadłej w Stanach Zjednoczonych.

Byli sobie raz

„Byli sobie” to lektura barwna i wciągająca, opatrzona wspaniałymi fotografiami z rodzinnego archiwum. Kto by pomyślał, że Konwicki, dla mnie wieczny starszy pan w sweterku i grubych okularach, tak dobrze wyglądał na plaży w Chałupach, rozebrany do kąpielówek i ciemnobrązowy od opalenizny? Eteryczna Danuta Konwicka w Paryżu, rysująca w pracowni brata Jana Lenicy, trzyletnia Maria z niewiarygodnie okrągłą buzią. Dziadek Alfred Lenica, pozujący z dumą na tle obrazów. Przyjaciele rodziny: tutaj Andrzej Łapicki, tam Elżbieta Czyżewska, na kanapie poleguje Janusz Głowacki, Gustaw Holoubek pije kawę, a Leopold Tyrmand uśmiecha się za plecami kilkuletniej autorki.

Ale. Czy to jest biografia rodzinna, którą chciałam przeczytać? Nie. Zupełnie nie. I dlatego bardzo się cieszę, że podczas najbliższego Klubu Książkowego, w poniedziałek o godzinie 18 spotkamy się w Empiku Junior w Warszawie, żeby o niej porozmawiać. Bo niestety książka Konwickiej to lukrowany obrazek, w dodatku obficie obłożony konfiturą ze słoika „Kiedyś to były czasy, a dzisiaj nie ma czasów”. Kiedyś panowie byli szarmanccy, całowali panie w rękę i flirtowali, a dziś panuje terror politycznej poprawności spod znaku me too. Dziadek kochał kobiety, ojciec kochał kobiety, wuj kochał kobiety – czy było w tym coś złego? A co z żonami tych panów? Były pobłażliwe, machały ręką, uważały, że faceci są jak dzieci – pisze z niezrozumiałym dla mnie sentymentem Konwicka. W jej wspomnieniach jedyne interesujące postaci kobiece to ona sama i Elżbieta Czyżewska, o której Maria nakręciła film dokumentalny. Kalina Jędrusik zostaje sprowadzona do jednego zdania: „wystylizowana przez męża na polską Marylin Monroe”. Zofia Łapicka zostaje wakacyjną swatką i plotkarą. Siostra Ania jest cicha, dobra i tragicznie młodo umiera. Najbardziej boli mnie jednak obecność-nieobecność Danuty Konwickiej, która w tej biografii, podobnie jak w życiu, rysuje sobie na boku jakieś tam ilustracje do książeczek dziecięcych, ale generalnie to zajmuje się mężem i jego potrzebami oraz aprowizacją domu w trudnych czasach. No bo kto by się przejmował obrazkami dla dzieci, skoro w pokoju obok powstaje Wielka Literatura? Staromiejska pracownia zmarłej Konwickiej zostaje przerobiona na mieszkanie dla wracającej ze Stanów Marii, nikt nie podnosi larum w mediach, że przypomnę sprawę niedoszłej do skutku sprzedaży mieszkania przy ulicy Górskiego, które ostatecznie stanie się miejscem rezydencji dla pisarzy i tłumaczy (mam nadzieję, że dla pisarek i tłumaczek też).

Jeszcze okropniej czyta się o współczesności w ocenie autorki. Konwiccy, niczym Borejkowie, tkwią samotnie w oceanie chamstwa, głupoty i pazerności. Wszyscy gonią za pieniądzem, świat schodzi na psy, nikt nie czyta, nikt nie myśli, nikt nie zwraca uwagi na ducha i wartości.

Zastanawiam się, czy da się napisać dobrą biografię własnej rodziny i czy da się przeczytać biografię, po której nie czuje się niechęci do wszystkich bohaterów razem i każdego z osobna. A może opowieść Konwickiej przekonuje, a ja czepiam się jak zawsze nie tych gałązek których powinnam? Przyjdźcie koniecznie w poniedziałek, czuję że jest to materiał na wspaniałą dyskusję!

Klub Książkowy #5, 24 czerwca, godz. 18, Empik Junior