W debiutanckim zbiorze opowiadań Urszula Honek umieszcza wyłącznie teksty skupione wokół mieszkańców wsi położonej w Beskidzie Niskim, z daleka od turystycznych szlaków, granicy zachodniej i miejskich metropolii. Wszyscy jej bohaterowie połączeni są nie tylko relacjami sąsiedzkimi, ale i wspólnym losem, a kolejne teksty ujawniają dotyczące ich tajemnice, składają się w jedną całość. Binarowa to wieś jakich wiele, po części uboga, po części zmyślona, literacka. Pobrzmiewa tu echo polskiej klasyki, ale przepisanej na absolutnie nowoczesny język i współczesną wrażliwość. To są „Dziady cz. II” po Holocauście i po transformacji, albo „Chłopi” po aferach pedofilskich, po migracji ze wsi do miasta.

Opowieść o współczesnej prowincji

W każdym opowiadaniu mówi kto inny i z tego zbioru narracji personalnych zbudowana jest opowieść o współczesnej prowincji, miejscu, w którym nagromadzenie nieszczęść, łez i krzywdy wydaje się wyższe niż gdziekolwiek indziej. Honek skrupulatnie opisuje warunki życia swoich bohaterów, ich głosami układa ze świata Binarowej, zasadniczo ubogiego i jednolitego, obraz skomplikowany, złożony z widzianych od środka kast i warstw. Te podziały wydają się starsze niż jakikolwiek system społeczny, bo nie interesuje jej zwulgaryzowana narracja o historii ludowej, skupiona na mikroświecie jednej osady.

Autorka zaczyna więc - niczym Pan Bóg - od podziału: kobiety dzielą się na panny i mężatki, a te role określają ich obowiązki i miejsce w świecie. Mężczyźni w piątek idą na piwo, gdy ich żony opiekują się dziećmi, a babcie zapadają w sen przed włączonymi telewizorami. Honek potrafi to, co umie też Andrzej Muszyński i Małgorzata Lebda – jeśli chodzi o autorów młodszego pokolenia –zróżnicować, skomplikować obraz świata pękającej nowoczesności. Świata ubogiego, który jest dla niej szalenie złożony, pełen szczegółów i bardzo konkretny. Żadne z tych autorów nie zatrzymuje się na stwierdzeniu biedy, ale podąża dalej – i u Honek umiejętność opisania tego, co miasto rozumie przez „biedę” jest szczególnie cenna, ona stawia ten zbiór.

Trzeba pamiętać, że w ramach, jakie wyznacza Binarowa, zadaniem ludzi jest pobrać się i płodzić dzieci. Kobieta samotna – na przykład taka, która nie wychodzi za mąż i pracuje w piekarni – wydaje się szczytem możliwości emancypacyjnych, a dzieci spędzają czas bawiąc się w kałużach na poboczu drogi razem z kaczkami. To także świat, w którym akceptuje się rytualny, odwieczny alkoholizm mężczyzn, jedyny sposób na spędzanie czasu, na łapanie oddechu, na jakąkolwiek odskocznię od życia. Henia, matka nieślubnego dziecka, siostra wariata, z podziwem patrzy na dom sąsiedni, należący do policjanta. Boazeria i linoleum, firanki i samochód, to symbole zamożności, znaki wysokiego statusu. Dla niej za wysokie progi, które przekracza tylko wtedy, gdy życie jej brata jest zagrożone i trzeba wezwać karetkę.

Piątkowe szaleństwa oznaczają tutaj posiadówki w knajpie ozdobionej choinkowymi światełkami i konsumpcję zapiekanek z zamrażarki, odgrzanych w mikrofalówce. Bo Binarowa nie jest zapadła wioską, oznaki nowoczesności są tu wyraźne i powszechnie obecne. Henia marzy też o wyjeździe do miasta, bo tam są sklepy z odzieżą i butami na obcasach. Wystawy jubilerskie kojarzą jej się z jakimś nieskończonym pięknem świata. Honek nie lubi postaci naiwnych, każdą komplikuje, każdej dodaje jakiś rys dramatyczny. Henia trochę przypomina Annę Kareninę, z tym że w rolę Wrońskiego-romantycznego kochanka spełnia miejski rzeźnik, a sceną oczarowania jest chlewik, w którym wspólnie szlachtują świnię. Na koniec zaś Henia słyszy od swojego wymarzonego kochanka „Do widzenia, się skończyło, nic nie było, pocałuj się w dupę”.

Białe noce urszula honek

Życie wśród duchów

Autorka zachowuje niezwykłą dojrzałość, nieprawdopodobną wprost równowagę między zimnym opisem a współczuciem dla tworzonych tutaj postaci. Jej bohaterowie to zbiorowisko dziwaków, osób niezwykle podatnych na to, co obce, niebezpieczne, wyczuwających jakiś inny wymiar świata, zapatrzonych w białą noc, słabych wobec zmarłych – stąd właśnie moje skojarzenie z II cz. „Dziadów”. Różnica jest jednak taka, że o ile u Mickiewicza chodziło o zapis rytuału ludowego, o jedną noc zatarcia granicy między światem żywych i zmarłych, o tyle Honek wybiera sobie takie postaci, które poddając się duchom, nie potrafią się od nich uwolnić. Zgodnie z tradycją są to małe dzieci i młode kobiety, ich los jest jednak dużo bardziej gorzki. Duchy, które ich bowiem nawiedzają, to często duchy żydowskie, duchy tych, których krewni bohaterów wydali kilkadziesiąt lat wcześniej na śmierć i o których mówi się z pogardą „ryże”, „wyjechali na wczasy łapać rybki od spodu”. W tym kontekście wszystkie pożary trawiące wieś, głód, rytualna konieczność nakarmienia duchów nabierają zupełnie nowych znaczeń. Wyparta pamięć Zagłady rzuca cień na domowe sprzęty i ich pochodzenie.

Ale jednocześnie wszystkie duchy, niewyjaśnione śmierci, beznadziejne samobójstwa, częste przypadki szaleństwa wydają się w „Białych nocach” całkowicie realistyczne, mieszczące się w logice świata i zasadach prawdopodobieństwa psychologicznego. Honek w tym sensie wydaje mi się dużo lepsza niż Joanna Bator, bo nie epatuje dramatycznymi spięciami, nie demonizuje zła. Autorce nie zależy na przerażeniu czytelników. Skupia się raczej na powolnym, subtelnym budowaniu wrażenia uwięzienia, zacieśnianiu sieci wokół bohaterów. Przy czym w jej opowiadaniach tylko pozornie zło ma wymiar nieludzki, wydaje się przychodzić z innego świata – właśnie tego magicznego świata wiejskiej przyrody. W ostatecznym rozrachunku winny jest człowiek: Anielka, opowiadając o domowym inwentarzu, tworzy jednocześnie katalog przemocy, jakiej poddawane są zwierzęta. Mała Mira boi się iść przez las w porannej zimowej ciemności, ale to nie przyroda wyrządzi jej krzywdę.

Inna perspektywa

„Białe noce” to także opowieść daleka od sielankowej wizji wsi jako przestrzeni zbliżenia człowieka i natury, napisana na wstecznym biegu wobec mód ekokrytycznych, w oparciu raczej na realizmie ekologicznym. Jej bohaterowie, niezależnie od stopnia wrażliwości, traktują naturę jako sobie poddaną. Nie ma co nawet wyliczać przywiązanych tu na łańcuchach psów i ludzi, którzy tłuką konie batem. Nawet samobójstwo jednego z bohaterów – rozłożone na etapy, wykoncypowane, świadome i zrytualizowane (przypominające wiejskie wydanie pogrzebu faraona, z paleniem mienia, niszczeniem dobytku), zaczyna się od podrzynania gardeł krowom, bo to można zacząć o świcie i nie będzie budziło niczyjej ciekawości. Binarowa to nie pastorałka, Honek to nie Rousseau.

W przeciwieństwie do innych autorek, które niedawno jeszcze pisały o wsi z kobiecej perspektywy – czyli przede wszystkim Wioletty Grzegorzewskiej i wspomnianej już Małgorzaty Lebdy – Urszula Honek mocnym gestem oddziela siebie od opisywanego świata. To nie jest opowieść o dojrzewaniu samej autorki, jej bohaterki – nawet jeśli obdarzone są jakimikolwiek jej przeżyciami – stanowią osobne byty i wejście autorki w ich życie nie rzutuje na fabułę opowiadań. Na pewno jest to zatem jakiś skręt w polskiej prozie, wyjście poza doświadczenie osobiste, usunięcie klucza autobiograficznego i poszukiwanie innej, bardziej uniwersalizującej, a zarazem dywersyfikującej perspektywy.

Trochę głupio pisać w marcu, że to jest najlepszy debiut tego roku, zwłaszcza że o „Białych nocach” już tak mówiono, tuż po jej publikacji. Ale nie bardzo sobie wyobrażam, kto mógłby Honek przyćmić. Nie o literacki wyścig tutaj jednak chodzi, a o świetny obraz świata, który w jej opowiadaniach jest wyjątkowo namacalny, absolutnie realistyczny, ale jednocześnie skrajnie literacki – wyprowadzony nie tylko z Mickiewicza i Reymonta, ale też z Kosińskiego, Nowaka i Myśliwskiego, Stasiuka, Grzegorzewskiej i Lebdy właśnie. Ponadto jeśli chodzi o literackie genealogie, to Honek z pełnym okrucieństwem, ale i maestrią dokonuje tu symbolicznego zabicia ojca. Staje mocno na własnych nogach, poruszając czytelników własnym głosem – od razu wyraźnym, ustawionym, pełnym.

Więcej recenzji znajdziecie na Empik Pasje w dziale Czytam.