- Nigdy nie spodziewałem się, że kino artystyczne może mieć tak wielką moc: przestawić coś w głowie, uczynić lepszym człowiekiem. Naprawdę nie trzeba wiele, by okazać bliskim serce: ja tego nie zrobiłem, żałowałem i tak powstał film. Jeżeli pozwala on dokonać pewnej przemiany w sobie i nie popełnić moich błędów, to jest to dla mnie największą nagrodą - mówi reżyser.
Rozmowa z Mariuszem Wilczyńskim
Artur Zaborski: Tytuł „Zabij to i wyjedź z tego miasta” mocno się wyróżnia, jest chwytliwy, niepokojący. Jak pan na niego wpadł?
- Mariusz Wilczyński: Tytuł ma wiele znaczeń, a jego źródło tkwi w ogromnej sympatii, którą darzę twórczość mojego zmarłego przyjaciela, Tadeusza Nalepy. Z dzieciństwa pamiętam książkę, napisaną przez autora słów do jego utworów, Bogdana Loebla, pt.: „Zabij ją i wyjedź z tego miasta”. To określenie zostało ze mną na zawsze. Oczywiście dla pisarza miało ono inne znaczenie, ale zgodził się, żebym użył parafrazy.

Co pan chciał zabić?
- Złe wspomnienia, a konkretnie ich źródło. Jednym z głównych powodów, dla których narysowałem mój film, była próba naprawienia wszystkiego, czego w swoim życiu zaniechałem. Chciałem dokończyć nienajlepsze relacje z moimi rodzicami, dla których miałem bardzo mało czasu. Nigdy nie przytuliłem mamy, nie powiedziałem, że ją kocham. Z ojcem było tak samo. Nie pożegnałem się z nimi przed śmiercią - zawsze myślałem, że mam czas. Goniłem za sprawami życia codziennego, karierą, pieniędzmi, przyjemnościami, jak każdy. Najważniejsze kwestie odkładałem na jutro i pewnego dnia okazało się, że jutra nie było. Narysowałem ten film, aby ich ożywić i naprawić swoje błędy. Miasto, w którym rozgrywają się wydarzenia, jest moim miastem rodzinnym. Stworzyłem taki portret Łodzi, jaki pamiętałem, nie szukałem żadnych przedmiotów czy obiektów w internecie. Chciałem to miasto odtworzyć, a następnie z niego wyjechać. Łódź jest miejscowością fabryczną, z mnóstwem sadzy i kominów. Pamiętam, jak w wieku sześciu lat po raz pierwszy pojechałem z mamą nad morze pociągiem i dokonałem odkrycia, które było dla mnie wręcz mistyczne: poznałem miejsce z dużą ilością słońca, zapachem morza i przyrody. Stanowiło ono dla mnie drogę do wolności - dlatego w filmie ukazałem podobną sytuację.
Jak długo pan pracował nad tym projektem?
- Prace nad projektem rozpocząłem w 2006 roku - odważyłem się na to po wizycie i rozmowach w Museum of Modern Art w Nowym Jorku, które pół roku wcześniej zaproponowało mi retrospektywę moich prac. Po wyjściu z niego poczułem się dowartościowany. W Polsce nikt o mojej twórczości nie pisał, byłem pomijany, lekceważony jako amator i samouk, którym byłem. Wtedy poczułem siłę: skoro najważniejsze muzeum sztuki na świecie mnie doceniło, to był to idealny moment na dokonanie opus magnum. Filmu bezkompromisowego, własnego, na który pomysł miałem w głowie od dawna, ale nigdy nie ośmieliłbym się go zrealizować.
Drugim impulsem byli właśnie moi rodzice, którzy umarli prawie jednocześnie, co było dla mnie niezwykle dramatycznym przeżyciem. Towarzyszyło mi poczucie niedokończonych rozmów, zaniedbania, głównie z mojej strony. Pół roku po rozpoczęciu rysunków projektowych zmarł Tadeusz Nalepa, mój największy przyjaciel, najważniejszy mężczyzna w moim życiu. Wiedziałem, że film musi być również rodzajem hołdu dla niego. Oczywiście inspiracji pojawiało się więcej. Spotykałem wspaniałych polskich artystów: Andrzeja Wajdę, Gustawa Holoubka, Krystynę Jandę. Ale najważniejszymi pozostały retrospektywa prac, śmierć rodziców i Tadeusza.

Na zdjęciu reżyser filmu „Zabij to i wyjedź z tego miasta” Mariusz Wilczyński. Fot. Janusz Marynowski
Czy już wtedy, w 2006 roku przeczuwał pan, jakiej wagi i rozmiarów będzie ta opowieść?
- Wtedy nie spodziewałem się, że projekt przybierze aż taki rozmiar. Nie sądziłem też, że film przybierze formę mówioną: planowałem dwudziestominutową niemą produkcję. Kiedy praca zaczęła się rozrastać do trzydziestu minut, stwierdziłem, że głos jest konieczny - pierwszy przyszedł mi na myśl głos kultowej polskiej aktorki, która była dla mnie niczym babcia, czyli pani Ireny Kwiatkowskiej. Mama wychowywała mnie samotnie - kiedy jej przeszkadzałem, włączała mi bajki, czytane przez panią Irenę. Był tam na przykład „Czerwony Kapturek” i „Alicja w Krainie Czarów”.
Kiedy pojechałem ją nagrać, miała 98 lat. Wtedy wszystko się zaczęło. Poczułem, jak to jest mieć w swoim filmie wielkiego aktora, wielki głos. Nie miałem wówczas w głowie całego scenariusza, bo myślałem, że film będzie trwał maksymalnie 30 - 40 minut. Wiedziałem natomiast doskonale, o czym będzie rozmawiała ze swoim partnerem, nawet jeśli nie do końca jasne było, kto nim zostanie. Zastanawiałem się, kto byłby w stanie wynieść ten duet na tak wysoki poziom artystyczny, jak się to finalnie, nieskromnie mówiąc, udało. Myślałem o panu Zbigniewie Zapasiewiczu, którego bardzo ceniłem, jednak jego głos nie wydawał mi się odpowiedni. Długo rozważałem udział pana Franciszka Pieczki, który jest świetnym aktorem, nie do końca jednak pasowały mi powiązane z jego osobą skojarzenia - mam na myśli serial „Czterej pancerni i pies” czy twórczość Jana Kolskiego, które były po prostu zbyt silne. Miałem również pomysł, aby w filmie pojawił się Jan Kobuszewski, wybitny polski aktor satyryczny, jednak obawiałem się skrętu w stronę kabaretu.
W momencie, w którym do głowy przyszedł mi Andrzej Wajda, pomyślałem: bingo. Pozostawało przekonanie mistrza, aby zgodził się zagrać w moim filmie - w końcu nie miałem wówczas żadnych pieniędzy. Ale udało się. W pewnym momencie poczułem również, że tkwię w świecie filmowych postaci już zbyt długo. Cała moja pracownia była obwieszona ich podobiznami, stanowiły mój realny świat, a ja chciałem powrócić do prawdziwego życia.

Połączenie ze sobą wybitnych przedstawicieli polskiej kultury i osobistej historii pańskich relacji z bliskimi robi mocne wrażenie. Czy wprowadzenie artystów do projektów dało panu możliwość stworzenia kontrastu i osłony, aby historia nie stała się zbyt osobista?
- Myślę, że był to nieświadomy impuls w mojej głowie. Miałem najbardziej naiwne życzenie na świecie, aby w moim filmie pojawili się najważniejsi dla mnie artyści i aktorzy, którzy, gdy byłem młody, kształtowali mnie. Nie jestem artystą na sprzedaż - miałem propozycje tworzenia reklamówek, czego nigdy robić nie chciałem. Uwielbiałem właśnie takich twórców, którzy kształtowali świat mojej wyobraźni, wrażliwości i wartości. Dlatego myślałam o artystach czystych, szlachetnych, z misją - nie takich, dla których bycie aktorem to tylko zawód. Wybierałem tych, którzy mi imponowali, którzy byli dla mnie najważniejsi. Ale ma pan rację, że dokonałem wielu zabiegów, aby z osobistej historii nie uczynić filmu ekshibicjonistycznego. To nie jest dzieło autobiograficzne. Potrafię opowiadać, kreować i pokazywać innym emocje, które sam przeżyłem, i których znaczenie poznałem: ból, samotność, radość, tęsknotę. Skoro czegoś doświadczyłem, to jestem w stanie oddać to na ekranie tak, by bodźce silnie zadziałały na widza. Nie jestem scenarzystą, który wymyśla coś od podstaw - film posiada zarówno elementy autobiograficzne, jak i bajkowe.
Jak artysta, który przez czternaście lat pracuje nad dziełem opowiadającym o tak mocnych przeżyciach, radzi sobie z towarzyszącymi pracy emocjami?
- Do tego nie sposób było się zdystansować. Niektóre sceny były dla mnie niesamowicie trudne. Kiedy pisałem dialog z mamą, który w dużej mierze stanowił rekonstrukcję prawdziwej rozmowy, najzwyczajniej w świecie płakałem. Całymi dniami nie potrafiłem się po tym pozbierać. Analogiczna sytuacja miała miejsce, kiedy do projektu dołączyła pani Barbara Krafftówna, wspaniała polska aktorka, która odegrała rolę mojej mamy. Zrobiła to w sposób, który wprawił całą ekipę obecną w studio w stan ogromnego wzruszenia.
Pani Barbara nie przyjmowała wtedy żadnych propozycji, z wyjątkiem naszej - później dowiedziałem się, że zrobiła to dlatego, że miesiąc wcześniej w Kanadzie zmarł jej jedyny syn. Kilka dni przed nagraniem dotarła do niej urna z jego prochami. Rolę odgrywała po części do mojego filmu, ale również dla swojego syna.
Narysowałem moją mamę w tej scenie, nie było łatwo. Ale kiedy naszkicowało się jedną, przechodziło się do następnej, był zatem czas na oddech, taki jak rysowanie Andrzeja Chyry na plaży, co wydaje mi się bardzo zabawne.
Bardzo trudna była dla mnie również scena rozmowy z Tadeuszem. Było ciemno, słyszałem jego głos, musiałem do niego mówić. Czułem wtedy, że jest ze mną obok, że naprawdę jest duchem. To był bardzo trudny film.

Co dawało panu siłę i energię na kontynuację projektu przez tyle lat?
- To był najpiękniejszy okres w moim życiu. Naprawdę. Najbardziej sensowny. Miałem poczucie, że każdy dzień jest nową wyprawą, pomysłem, czymś ciekawym i niepowtarzalnym. Ponadto, tym projektem zmywam z siebie pewne traumy. Spotkałem bardzo ciekawych ludzi, zaprosiłem do udziału wielkich artystów.
Skończyłem film i już marzę, aby zanurzyć się w kolejnym na dziesięć lat. Owszem, jest to bardzo duży wysiłek, ale ja to kocham. A kiedy coś się kocha, to właściwie przestaje być wysiłkiem. Kiedy kocha się dziewczynę, można wynosić śmieci dwadzieścia razy dziennie i jest to przyjemność. Można stać pod oknem pół zimy, w śniegu i deszczu, a wcale się nie marznie. Podobnie byłem zakochany w swojej pracy.
Potem spotkała mnie największa nagroda, której się nie spodziewałem: po festiwalu w Berlinie, po sześciu premierowych pokazach na największych salach mieszczących osiemset osób, podchodzili do mnie ludzie z różnych stron świata, i prawie wszyscy mówili mi, że gdy wrócą do domu, odwiedzą swoich starych rodziców. Nigdy nie spodziewałem się, że kino artystyczne może mieć tak wielką moc: przestawić coś w głowie, uczynić lepszym człowiekiem. Naprawdę nie trzeba wiele, by okazać bliskim serce: ja tego nie zrobiłem, żałowałem i tak powstał film. Jeżeli pozwala on dokonać pewnej przemiany w sobie i nie popełnić moich błędów, to jest to dla mnie największą nagrodą.
Byłem pod ogromnym wrażeniem formy projektu, która idzie pod prąd europejskiej i amerykańskiej animacji. Jak się narodziła?
- Forma animacji wynika z faktu, że jestem samoukiem. Od pierwszych rysunków robiłem swoje, nie zastanawiałem się, czy jestem reżyserem filmów animowanych, czy nie. Robiłem to, co kocham. Skoro miałem stworzyć „Zabij to i wyjedź z tego miasta”, to chciałem to zrobić po swojemu.
Może to zabrzmi źle, ale ja nie oglądam animacji. Nie wiem, co robią moi starsi koledzy - wiem tylko, co robią moi studenci, bo ich uczę. I radzą sobie świetnie. Poczynania kolegów nie interesują mnie nie dlatego, że ich nie szanuję - ja po prostu tego nie potrzebuję, chcę iść swoją drogą. Nie przepadam za tym, co przedstawia widzom wytwórnia Pixar, ani za japońską animacją - wydają mi się one powierzchowne i polukrowane. Robię rzeczy małe i skromne, ale za to własne. Pierwsza ważna recenzja naszego filmu, która ukazała się w nocy po premierze na festiwalu Berlinale, bardzo podniosła mnie na duchu. Tak jak po sytuacji w Nowym Jorku pomyślałem, że czas na moje opus magnum, tak ta opinia obudziła we mnie świadomość, że zrobię kolejny pełnometrażowy film. Była to recenzja w The Guardian, w której Peter Bradshaw, bardzo ważna postać dla europejskiej krytyki, przyznał filmowi cztery gwiazdki i napisał to, o czym pan przed chwilą wspomniał: „Świat animacji dzieli się w tym momencie na strefę wpływów Pixara i strefę wpływów japońskiej animacji; nagle dostajemy projekt, który nie przypomina niczego. Nie widzieli państwo takiego filmu - można o nim powiedzieć, że na nowo wynosi tradycję polskiej animacji w świat”. Był to najlepszy komplement, jaki mogłem dostać. Ktoś docenił oryginalność projektu i polską, czy też wschodnioeuropejską, tradycję animacji.
Więcej artykułów o filmach znajdziesz w naszym magazynie online Empik Pasje w pasji Oglądam.
Ilustracje: kadry z filmu Mariusza Wilczyńskiego/mat. Gutek Film.





Komentarze (0)