W tym miesiącu zdecydowałam się umieścić w krytycznym laboratorium „Wyboru” drugą powieść Agnieszki Jelonek „Trzeba być cicho”, (pierwsza ukazała się w roku 2020 i nosi tytuł „Koniec świata, umyj okna”). Premiera tej książki odbyła się zaledwie kilkanaście dni temu, nie mam jednak cienia wątpliwości, że ta subtelna emocjonalnie i niezbyt długa opowieść nie podbije masowego rynku.Chyba że zadziała magia okładki, zaprojektowanej przez Martę Różę Żak. Gdyby wydawnictwo Cyranka wypuściło ją w formie plakatu, już wbijałabym w ścianę gwoździe. Dlaczego? Bo trzeba ją bardzo starannie czytać i zastanowić się, z jakich motywów autorka splata zwięzłą, mocną historię. Można Jelonek przeczytać w godzinę, ale nie warto. Warto się skoncentrować i zastanowić, co jest oczywiście sporym wyzwaniem w dzisiejszych zdegenerowanych czasach.

Trzeba byc cicho

Jak rozpocząć nowe życie?

Luna mieszka w Warszawie z mężem Theo, Anglikiem. Wyjechała z rodzinnego miasteczka na studia, obecnie pisze doktorat albo habilitację - nie pamiętam, ale nie jest to istotne, bo praca naukowa nie jest pasją Luny. W tekście nie pojawia się ani razu temat badań, które prowadzi, nie pada nazwa wydziału. Wiadomo tylko, że Luna czyta Wittgensteina, w którym zakochała się w młodości. Obecnie jednak fascynacja wydaje jej się przestrzelona, niedojrzała. Kariera naukowa jest dla Luny narzędziem: najpierw do wyrwania się z opresyjnego domu rodzinnego, w którym całą rodziną rządzi ojciec, a potem do zwiększania dystansu, dzielącego ją od tak zwanych bliskich i dawnej, bezbronnej siebie.

 „Luna wierzyła, że badanie tego, co i jak ludzie mówią, pomoże jej zrozumieć rzeczywistość, z którą pozostawała w dość skomplikowanej relacji. Musi być nieugięta, musi dużo czytać, musi się skupić, a być może zostanie kierowniczką katedry (nieugiętą, oczytaną i skupioną kierowniczką katedry). To tylko kwestia pracy, determinacji i publikacji”.

Ale narzędzie spełniło już swoje zadanie. Posuwanie do przodu akademickiej kariery przychodzi bohaterce coraz ciężej. Całymi dniami snuje się po domu, zabierając się do pisania i nigdy go nie zaczynając, porażona niemocą, bezproduktywna.

Mąż Luny, Theo, żyje bez większego napięcia. Poznał przyszłą żonę na wernisażu fotografii, zafascynowany jej kruchością przyjechał do Polski, pracuje w szkole językowej jako lektor. Czasami myśli, że coś w życiu i związku powinno wreszcie zaiskrzyć, ale jest to nieostre wrażenie, rozmyte dodatkowo przez działanie marihuany, którą Theo pali codziennie. Zresztą co miałoby to być? Dziecko? Większe mieszkanie? Ciekawsze fiszki dla uczniów?

Najbardziej wyraźnie miejsce w świecie zajmuje trzecia bohaterka, Miśka, pracująca w salonie kosmetycznym, który odwiedza Luna. Stanowi w jej wyizolowanym świecie odpowiednik bliskiej koleżanki. Miśka wychowuje samotnie nastoletniego syna, wynajmuje mieszkanie i wie, do czego służy praca: do płacenia rachunków i bycia niezależną, szczególnie od mężczyzn. Wszystko inne to naddatki i fanaberie, z utożsamianiem się z pracą na czele. Gdyby Miśka mogła, to po prostu by żyła, tańczyła i spacerowała boso w deszczu. I nagle okazuje się, że tak właśnie może być: na skutek dziwnego zbiegu okoliczności Luna i Theo dostają w spadku po słabo znanym sąsiedzie opuszczony, niszczejący dom na wsi, połączony ze starą szkołą. Postanawiają wyjechać, zrobić remont i pomyśleć o agroturystyce - a ponieważ cierpią na pewien brak elan vital (i być może strach przed pozostawaniem razem w oddalonym od świata i dodatkowych bodźców miejscu), zabierają Miśkę ze sobą.

Niezbyt długa i subtelna emocjonlanie

„Trzeba być cicho” Agnieszki Jelonek jest interesująca fabularnie, ale nie w taki sposób, do jakiego przyzwyczaiły nas klasyczne powieści, oparte na perypetiach popychających bohaterów i bohaterki do rozwoju, zobaczenia swojego życia pod innym kątem i wyciągnięcia wniosków. Jest dokładnie na odwrót. Luna i jej mąż chcą rozpocząć w odziedziczonym fuksem domu nowe życie. Ale, jak śpiewał (oraz pisał) Marcin Świetlicki, „wszystko jest w mózgu, nigdzie więcej”. Ucieczka na wieś nie rozwiązuje ani problemów w ich związku, ani problemów w ich wnętrzach. Można nawet powiedzieć, że je intensyfikuje - bo nie ma już dokąd dalej biec. Dostali kartę „ucieczka z więzienia” i okazuje się, że to nic nie zmienia. Być może najcenniejsza jest właśnie szansa na uświadomienie sobie, że ratunek nie przybędzie z zewnątrz i trzeba zacząć składać się od środka, kawałek po kawałeczku, w nieokreślony jeszcze kształt, przy użyciu niedoskonałych metod, prób i błędów.

Motywem wysuwającym się na pierwszy plan jest dom rodzinny Luny, a w nim wszechwładny ojciec, działająca jak automat matka i dwoje dzieci: ukochana córeczka Luna i wymagający zahartowania syn Kajtek, który nie jest dla ojca wystarczająco twardy i męski. Miłość ojca jest wyróżniająca, ale zarazem opresyjna na dwa sposoby. Pierwszy jest czysto fizyczny. Ojciec swobodnie przekracza granice córki: wchodzi do jej pokoju, siada na łóżku, ściska, przytula, całuje. Nie wiadomo, czy to jeszcze przerysowana czułość, czy już molestowanie. Nikt nie mówi Lunie o tym, co dorosłym wolno, a czego nie - w jej świecie wolno im wszystko, szczególnie jeżeli są mężczyznami, głowami rodzin. Grzeczna córeczka ma zabawiać tatusia, odgadywać jego nastroje i je rozbrajać, tworząc z matką zgraną jednostkę saperską. Ich cel to chronienie brata i podtrzymywanie przekonania ojca o nienaruszalności jego władzy. Matka nie widzi w tym Luny, a być może widzi, ale uważa, że córka po prostu dobrze wykonuje rolę kobiety i nie ma nic więcej do dodania. Okazjonalne wizyty, które dorosła Luna odbywa wraz z Theo w domu rodziców, to męczarnia, jałowy czas z góry spisany na straty. Jej rola się nie zmienia - w rozmowie telefonicznej matka zupełnie otwarcie mówi, że to Luna powinna zasugerować ojcu ograniczenie alkoholu. Dla zdrowia oczywiście, nie dlatego, że jest alkoholikiem, dyrygującym wszystkimi wokół.

„Luna i matka się nie dotykają. Nigdy. Zawsze tańczą wokół mebli, żeby się do siebie nie zbliżyć, żeby ich ciała się nie spotkały, nie musnęły nawet w przelocie. Okrążają stoły, robią piruety wokół krzeseł, podwójne aksle przy drzwiach, a kiedy są zbyt blisko, niebezpiecznie blisko, machają przed sobą różnymi częściami garderoby, przeganiają się płaszczami i szalikami. Odpychają się jak dwa magnesy, zwrócone do siebie takimi samymi biegunami. Ze zdjęcia ustawionego za szybą kredensu dwuletnia Luna odważnie patrzy na wszystko, co dzieje się w pokoju. Dziewczynka siedzi na kolanach mamy, ufnie przywierając do niej plecami. Co się zdarzyło od czasu, kiedy to zdjęcie zostało zrobione?”.

Na to pytanie odpowiedź jest stosunkowo prosta, chociaż brutalna. „Nikt nie rodzi się kobietą”. Dwulatka nie do końca jeszcze nią jest, wolno jej jeszcze przez chwilę pobyć sobą, chociaż proces wdrażania w rolę na pewno już się rozpoczął. Siedź ładnie, nie hałasuj, nie brudź się przy zabawie, samochodziki są dla chłopców. Nie bądź za mądra, widzisz jak mama udaje, że nie umie naprawić spłuczki, żeby ojciec mógł się w odpowiednim momencie wykazać? Trzymaj razem kolana, widać ci majtki, majtek dziewczynki nikt nie może widzieć, dziewczynki nie mają ciała. I dorosła Luna ciała nie ma - jest, jak wskazuje jej imię, eteryczna niczym światło księżyca, chłodna i skryta. Brzydzi się fizjologią, w tajemnicy przed Theo bierze tabletki antykoncepcyjne, chociaż i tak seks staje się w ich życiu tematem tabu i polem uników. Wychudzona do granic możliwości, ma problemy z jedzeniem, nie tylko podczas świętych rodzinnych obiadów, ale też na co dzień. Stara się odżywiać zdrowo, unika mięsa, ale dręczą ją napady obżarstwa, podczas których wchłania wszystko: chleb, czekoladę, fasolkę szparagową, i kotlety, które usmażył dla siebie Theo. Jej fetyszem jest rosół, myśli o nim „słoik z matką”, ponieważ matka gotowała go dla niej z okazji choroby, rzadkiej okazji, kiedy Luna dostawała trochę troski dla siebie, bezinteresownie. „Otworzyła go dlatego, że chciała być zdrowa i chciała być mała”. Jednak do dzieciństwa nie można wrócić, można je tylko opłakać, z żołądkiem przepełnionym tłustą zupą. Ale jak płakać, skoro trzeba być cicho?

Na przeciwległym biegunie znajduje się Miśka: i jej imię jest znaczące, swojskie, przytulne. Ma szerokie biodra, donośny śmiech i nieujarzmione, kręcone włosy. Zawodowo zajmuje się ciałem i jego upiększaniem, ma dobry kontakt z ludźmi, ponieważ w zawód kosmetyczki-fryzjerki wpisane są rozmowy z klientkami, wysłuchiwanie ich zwierzeń i amatorska psychoterapia. Widzi problemy, z którymi borykają się jej znajomi i rodzina: chłód Luny, zagubienie Theo, wyczerpanie siostry, zamkniętej w złotej klatce z dwójką małych dzieci przez męża, którego nikt nie będzie przecież podejrzewał o przemoc. Dobrze ubrany pan na wysokim stanowisku z przemocą nie może mieć nic wspólnego, przemoc jest w rodzinach, gdzie pije się alkohol i używa słów „konkubent”, „kurator” i „chwilówka”.

Piwnice, parter i dach

Udało mi się w zasadzie do tej pory nie zdradzić zbyt wiele z tego, co wydarza się kiedy trójka bohaterów pakuje dobytek i wyrusza do pustego domu. I bardzo dobrze, bo wydaje mi się, że macie już wystarczającą ilość narzędzi, czytelnicy i czytelniczki, żeby rozpracować tę część „Trzeba być cicho” samodzielnie. Mogę dodać tylko, że dom stanowi znakomitą figurę psychoanalityczną. Piwnice są odpowiednikiem podświadomości, na parterze i piętrze rozgrywają się sprawy związane z codziennością, strych i dach opowiadają o marzeniach, sferze ducha i aspiracji. A do tego mamy jeszcze dziki ogród i drzwi umieszczone nie na froncie budynku, ale z tyłu. Warto uważnie przyjrzeć się tym motywom, bo u Jelonek nic nie jest przypadkowe i ta staranność, demonstrowana na ograniczonej do 160 stron przestrzeni, budzi mój duży szacunek.

Jeżeli natomiast nie bawi was analiza motywów, to, po pierwsze, co z was za ludzie, a po drugie - możecie tę książkę przeczytać po prostu, skupiając się na motywach feministycznych i emancypacyjnych, obecnych szczególnie wyraźnie w drugiej części powieści i w jej finale. I zapamiętać nazwisko Agnieszki Jelonek, bo jestem przekonana, że to talent, który dopiero rozwija się na naszych oczach.

Więcej recenzji znajdziecie na Empik Pasje w dziale Czytam