Po wydaniu dwóch udanych płyt Kumka Olik wraca z trzecim krążkiem zatytułowanym „Nowy koniec świata”. Album podobnie jak, „Jedynka” i „Podobno nie ma już Francji”, jest  melodyjny i przebojowy. To nowe wydawnictwo brzmi jednak ostrzej. O pracy nad tym materiałem, zawodowych rozstaniach i końcu świata z braćmi Holak, Kubą i Mateuszem rozmawia Kamil Wicik z Polskiego Radia Gdańsk.

„Najbardziej płodny jest artysta głodny” - śpiewał Kazik Staszewski. Sądząc po tym, że od trzech lat, rok w rok, ukazuje się nowa płyta Kumki Olik, ta idea jest Wam bliska…

Mateusz: Mogę to potwierdzić, ale tylko częściowo. Nowy album co roku - moim zdaniem - nie jest czymś wyjątkowym. Bywali muzycy, którzy dużo częściej nagrywali płyty niż my.

Zgadza się. Jednak na polskie warunki jest to osiągnięcie. Płyty sprzedają się coraz słabiej, artyści zarabiają głównie na koncertach. Biorąc pod uwagę, że jesteście młodym zespołem, który ma jeszcze wiele przed sobą, ta częstotliwość nie jest taka oczywista…

Kuba: Po pierwsze to kwestia samozaparcia. Po drugie musisz czuć, że w swojej twórczości wprowadzasz jakieś zmiany, rozwijasz się. Po trzecie to pewien mechanizm działania. U nas właściwie od razu po wydaniu debiutu „Jedynki” pojawiły się kolejne pomysły. Niektóre z nich znalazły się potem na kolejnym albumie „Podobno nie ma już Francji”. Jak będzie w tym przypadku? Nie wiem, jest jeszcze za wcześnie, aby o tym mówić. Po prostu nigdy nie potrzebowaliśmy dużo czasu, aby zabierać się do komponowania nowych piosenek. To było zawsze bardzo naturalne. Z kolei, jeśli chodzi o realia polskiego rynku to można sobie poradzić z tymi przeciwnościami. To też kwestia dużej ilości ciężkiej pracy i wiary w to, co się robi.

Coś jednak jest z tego głodu muzycznego. Bo gdy Was widzę na scenie czy poza nią to zawsze odnoszę wrażenie, że najważniejsza jest muzyka. Na razie niespecjalnie przejmujecie się tym, aby żyć z muzyki...

Kuba: Gdybyśmy chcieli żyć z muzyki pewnie nie wydawalibyśmy tych płyt co roku tylko postaralibyśmy się o jakieś konkretne trzy przeboje. Potem przez kolejne lata odcinalibyśmy od tego kupony, grając na świętach kiełbasy i ziemniaka. Dla nas najważniejsze jest to, aby zbudować swoją grupę fanów. Staramy się sukcesywnie to robić od kilku lat. Sądzę, że najważniejsze jest to, aby nie stracić pędu do grania i sceny. W momencie, gdy wychodzilibyśmy do ludzi w poczuciu, że musimy odrobić swoje i wziąć za to wynagrodzenie, to przestałoby mieć sens. Granie takiej muzyki jak nasza czyli szczerej ma znaczenie tylko wtedy, gdy robisz dla wewnętrznej satysfakcji i uniesienia.

Płyta „Nowy koniec świata”, w zestawieniu z poprzednimi dwoma krążkami, wciąż jest przebojowa i bardzo melodyjna. Jest jednak mocniejsza. Czy na tę zmianę brzmienia  miało wpływ inne miejsce rejestracji tego materiału? „Jedynkę” i „Podobno nie ma już Francji” nagrywaliście w studiu Polskiego Radia Gdańsk; "Nowy koniec świata" w Vintage Records.

Kuba: Nie sądzę. Wybór studia był związany z tym, co chcieliśmy osiągnąć. My zawsze, gdy nagrywamy przyjeżdżamy przygotowani. Nie komponujemy niczego w ostatniej chwili. Właściwie wchodzimy i rejestrujemy. To ma też związek z naszym budżetem. Wiadomo, że studio najczęściej wynajmuje się na godziny. Wybierając Vintage Records mieliśmy już pomysł na brzmienie. A płyta jest ostrzejsza, gdyż mieliśmy na to ochotę.

Mateusz: Na zaostrzenie naszego brzmienia miało wpływ pojawienie się Maxa. On od początku swojego grania na perkusji występował się w grupach metalowych. Naturalnie więc, częściowo on zdeterminował to mocniejsze granie.

Skoro mówisz o dojściu Maxa... To już Wasz trzeci perkusista. Zostanie z wami na dłużej?

Kuba: Myślę, że tak. Co prawda losy różnie mogą się potoczyć zwłaszcza, jeśli ktoś ma dwadzieścia kilka lat (śmiech). Jednak my będziemy robić wszystko, aby Max stawał się częścią trzonu tego zespołu. Zresztą i tak teraz jest najbardziej zaangażowanym perkusistą, z jakim pracowaliśmy. W dodatku właściwie rozumiemy się bez słów.

Mateusz: Mam wrażenie, że Max od początku był najbardziej zaangażowanym perkusistą Kumki Olik (śmiech).

Czy to znaczy, że Kumka Olik nie jest już tylko zespołem braci Holak?

Kuba: Nigdy nie był, ale teraz w proces tworzenia Max zaangażował się jeszcze bardziej, stąd na pewno ta płyta jest najbardziej zespołowa ze wszystkich.

Wspomniałeś o procesie tworzenia. Piotr Banach, były lider grupy Hey, obecnie Indios Bravos powiedział, że w muzyce, w pracy w kapeli nie ma demokracji. Jak jest u Was?

Kuba: U nas tak właśnie jest. Nie ma demokracji.

A kto rządzi?

Kuba: Mateusz... (śmiech)

I co starszy brat się temu poddaje?

Kuba: Tak było przy pierwszej i drugiej płycie. Może przy „Podobno nie ma już Francji” w mniejszym stopniu. Przy okazji „Nowego końca świata” jest dużo luźniej. Mateusz zawsze panował nad całością a przy naszym debiucie był totalnym despotą. Przy drugim albumie zaczęło do niego docierać, że można pracować inaczej, czyli słuchać podpowiedzi. Przy ostatnim krążku mój brat był despotą, który dopuścił do siebie doradców (śmiech).

Matuesz: Despotą? Wcale tak nie jest! W każdym razie nie do końca. Prawdą jest, że to ja przynoszę wszystkie kompozycje i teksty. Na trzecią płytę jednak razem aranżowaliśmy te numery. O braku demokracji w muzyce mówił kiedyś też Maciej Maleńczuk. Jak to usłyszałem to doszedłem do wniosku, że coś w tym musi być - ilekroć wcześniej próbowałem stworzyć jakiś projekt z moimi rówieśnikami ta próba kończyła się niepowodzeniem. Na końcu okazywało się, że chyba nikomu tak naprawdę na tej kapeli nie zależy. Dlatego taka „władza” jednej osoby jest dobrą formułą, lecz nie jedyną słuszną.

„Jedynkę” i „Podobno nie ma już Francji” nagrywaliście z Tomaszem Bonarowskim. Nierzadko bardzo chwaliliście sobie tę współpracę. Skąd więc zmiana na Szymona Swobodę. Jak wyglądała ta praca?

Kuba: Inaczej. Bonar jest człowiekiem z olbrzymim doświadczeniem. Szymon z kolei... Nie mieliśmy wątpliwości co do jego profesjonalizmu, po prostu chcieliśmy jak najwięcej rzeczy zarejestrować w takiej formie, w jakiej najchętniej widzielibyśmy to na płycie. Tu różnica była znaczna. Wiedzieliśmy też od razu, że miksy tego materiału będą odbywały się na Zachodzie. Nagrywając z Szymonem musieliśmy od razu nadać konkretny rys brzmieniowy wszystkim instrumentom. Pracowało się zupełnie inaczej niż z Bonarem, ale równie dobrze i profesjonalnie. Za Tomkiem stoi wielkie doświadczenie, a za Szymonem niespotykana energia i otwartość.

Mateusz: Chyba Tomek też pozwalał nam na więcej, a później bardziej ingerował w nagrania. Wychodziło coś, czego oczekiwaliśmy wspólnie. Szymon z kolei tak długo nas cisnął, aż udało się wypracować zamierzone cele. Metody pracy był inne. Niezależnie od tego wszystkiego, nasze nagrania brzmią tak, jak chcemy. Wszyscy wygraliśmy: Bonar, Szymon i my (śmiech).

Kuba, wywołałeś temat miksowania Waszej nowej płyty. Zajął się tym Ben Findlay. To postać bardzo znana. Wystarczy wspomnieć, że pracował z wielkimi tego świata, między innymi z Peterem Gabrielem. Jak udało się wam go nakłonić do współpracy? Bo to wcale nie jest takie oczywiste, że zachodni realizator i to jeszcze tak znany, miksuje materiał polskiej grupy...

Kuba: Oczywiste to być może nie jest, jednak załatwienie tej sprawy nie należało do najtrudniejszych zadań. Nasz menedżer pracuje w ekipie Anny Marii Jopek, która ma już za sobą współpracę z Benem. Pędzel poprosił więc Anię o pomoc, zapytał, czy w naszym imieniu mogłaby się z nim skontaktować. Wymieniła dwa maile, za które długo jeszcze będziemy dziękować. W końcu Ben stwierdził, że powinniśmy sami, bezpośrednio, odezwać się. Piotr napisał do niego trzy lub cztery razy. I tak się udało, nie ma w tym żadnej tajemnicy ani sekretnego przepisu. Poszło to łatwiej niż w przypadku załatwiania miksu u polskich czołowych realizatorów. Myślę, że jeśli nasze grupy otworzą się na Zachód to taka wymiana myśli i idei będzie bardzo pożyteczna. Naszej nowej płycie Ben bardzo pomógł, zmiksował ją w taki sposób, że z jednej strony ten krążek brzmi tak, jak tego chcieliśmy, a tak naprawdę jest dziesięć razy lepiej. Ben okazał się świetnym gościem i gdyby nie to, że wiem, że pracował ze Stingiem, Massive Attack, że jeździ na trasy koncertowe z Peterem Gabrielem, to naprawdę nigdy w życiu bym się tego nie domyślił. To bardzo skromny gość, a nie  realizator, który wysoko nosi głowę. Kontakt z nim był po prostu fantastyczny, traktował nas jako swój totalny priorytet. Były takie dni, że przegadywałem z nim na skype po dwanaście godzin, tylko po to, aby dokonać poprawek, abyśmy zdążyli na czas z wydaniem płyty.

Mateusz: Trzeba jeszcze wspomnieć o tym, że Ben od początku bardzo entuzjastycznie zareagował na brzmienie naszego materiału i kompozycje. To dla nas bardzo istotne.

Czyli w praktyce to było tak, że Ben konsultował z Wami całą pracę?

Kuba: Gdybyś trzy lata temu powiedział mi, że kiedyś będę pracował z Benem Findlayem i to na takich warunkach, powiedziałbym, że „chyba pomyliło ci się co najmniej o dwadzieścia lat”. Nasza praca polegała na tym, że on bezpośrednio ze swojego studia, w czasie rzeczywistym udostępniał mi bardzo wysokiej jakości streaming ze swojego komputera. Każdy jeden ruch, który wykonywał rejestrowałem u siebie i mogłem tego słuchać na bieżąco.

Niewiarygodne...

Kuba: Dokładnie! Kiedy Ben napisał mi, że będziemy tak pracować to, szczerze mówiąc, byłem w ciężkim szoku. Gdy tylko zbliżał się dzień korekty i zamknięcia jakiejś piosenki, rozmawialiśmy ze sobą przez Skype i np. prosiłem, aby ściszył nieco gitary. On robił to przy mnie, więc momentalnie słyszałem zmianę. Naprawdę, czułem się jakbym siedział obok niego, w jego studiu.

Czyli to nie było tak, że Ben próbował Cię przekonywać do swoich racji? Teraz już w Polsce to się bardzo rzadko zdarza bo i rynek się zmienił, ale kiedyś, to zawsze realizator miał takie poczucie, że wie lepiej od kapeli. Muzyków często traktowano nie podmiotowo a przedmiotowo…

Kuba: Nie było ani jednej takiej sytuacji, bo bardzo dużo pracy wykonaliśmy sami, na poziomie wstępnego miksowania. Wysłaliśmy Benowi ślady i nasz miks z referencjami. On odesłał nam kilka numerów w takiej formie, która odpowiadała w stu procentach naszym oczekiwaniom w pierwszej wersji bez poprawek. Między innymi to, moim zdaniem, świadczy o tym, że to genialny fachowiec. Ben wiedział, czego chcemy i potrafił to zrealizować. On nie był producentem tej płyty, odpowiadał tylko za miks. Taki trend panuje na świecie, że inżynier, który zajmuje się miksowaniem piosenek chce przekazać jak najpełniej wizję producenta i zespołu.

Mateusz, jesteś tegorocznym maturzystą i to w pewnym sensie odbija się w tekstach na „Nowym końcu świata”. Warto wspomnieć singlowy refren: „Boje się, że w nowym mieście nie znajdziemy się”. Poruszasz więc dylematy młodych ludzi, którzy z okresu nastoletniego wchodzą w dorosłość…

Mateusz: Na tej płycie wszystkie słowa powstawały tak szybko, że mogę z pełną świadomością stwierdzić, że są szczere i osobiste. Wydaje mi się, że cała płyta jest bardzo emocjonalna.

Mam wrażenie, że ta niepewność nowego, dorosłego życia Ci się bardzo udziela.

Mateusz: Tak, to prawda. To jest szalenie inspirujące. Teksty piszesz wtedy, gdy masz do czynienia z istotnymi zmianami. Można się odnieść do tego z dystansem, można też relacjonować na gorąco. Może nie do końca lubię zmiany, bo to nie zawsze dobrze mi służy. Choć nie da się ukryć, że to determinuje ciekawe tematy.

Materiał, który znajduje się na „Nowym końcu świata” jest kolejną  próbą odwołania się do historii polskiej muzyki rockowej. Wcale przecież nie nowy to u Was zabieg. Warto chociaż przywołać tytuł waszej drugiej płyty. „Podobno nie ma już Francji” to czytelne nawiązanie do jednego z wersów piosenki grupy Madame Roberta Gawlińskiego pt. „Może właśnie Sybilla”. Można też przecież spotkać Waszą wersję piosenki „Ten wasz świat” Oddziału Zamkniętego. Z kolei na najnowszym wydawnictwie jest kawałek „Ta zima musi minąć". W piosence odnajdziemy bardzo czytelne cytaty z „Arktyki” Republiki. To już tak zawsze będzie, że będziecie odwoływali się do artystów, których lubicie?

Mateusz: Myślę, że to nie jest nasz nieodłączny przepis na piosenki. Warto zwrócić uwagę, że nasza „Arktyka” czyli „Ta zima musi minąć” tematycznie znacznie różni się od słynnego przeboju Republiki. Z drugiej strony, sama zima w tym tekście jest bardzo czytelna. Nie będę unikał takich rzeczy. Nie ukrywam, że lubię przenosić konkretne cytaty, które potem znajdą finał w moim tekście. To nie jest też tak, że bez słów zasłyszanych ten zespół nie istnieje. Skoro jesteśmy przy cytatach. Nie wiem, czy odnajdujesz się w hip-hopie, ale w jednej piosence...

Tak, wiem co chcesz powiedzieć.

Mateusz: No właśnie. W numerze „Wystarczy biec” odnalazło się też odniesienie do całkiem sprytnego tekstu Fisza.

Tak, śpiewasz o „Trzydziestu centymetrach ponad chodnikami"

Mateusz: Muszę przyznać, że z tego odwołania jestem bardzo zadowolony. Sam słucham dużo hip-hopu a wydaje mi się, że nie widać tego po mnie.

Fakt, nie wyglądasz na kogoś, kto chętnie włożyby szerokie spotkanie i bluzę z kapturem.

Mateusz: (śmiech)

Wspomniałeś o Fiszu czyli Bartoszu Waglewskim. Na płycie „Nowy koniec świata” w piosence „Przepowiadanie przez powtarzanie” pojawia się jego tata, lider legendarnej grupy Voo Voo. Jak doszło do tej współpracy?

Kuba: Na naszych płytach nigdy nie było gości. Stwierdziliśmy, że może czas aby to zmienić. Mateusz powiedział, że pan Wojciech jest jedyną osobą, którą chciałby zaprosić…

Mateusz: Nie jedyną! Pierwszą!

Kuba: Ok., pierwszą. Poznaliśmy pana Wojtka w zeszłym przy okazji Męskiego Grania. Wówczas właściwie wymieniliśmy tylko grzeczności. Kolejne spotkania nastąpiło jakiś czas później, przy okazji koncertu Voo Voo w Poznaniu. Jak on sam skomentował: „wy macie młodość i energię a ja mam doświadczenie więc możemy to razem nagrać”.  I tak zrobiliśmy. Najpierw sami zarejestrowaliśmy piosenkę i mu przesłaliśmy. Nagranie było opatrzone notatką: „Panie Wojtku niech pan zrobi co chce, zaśpiewa, zagra”. I pan Waglewski nagrał wokale i solówkę. Sądzę, że dzięki niemu ta piosenka jest dużo bardziej energetyczna. Uważam też, że pan Wojtek dodał naszemu numerowi, być może paradoksalnie, bardzo dużo młodzieńczej energii.

W studiu się nie spotkaliście?

Kuba: Ze względów technicznych nie było takiej możliwości. Pan Wojtek obiecał jednak, że prędzej czy później wykonamy ten numer na żywo. Postaramy się tego dopilnować.

Jaki Waszym zdaniem będzie ten nowy koniec świata? Pytam też w kontekście bardzo wymownej okładki. Małe dziecko z karabinem w rękach to skłania do myślenia.

Kuba: Ten tytuł i okładka są bardzo przewrotne. Myślę, że „Nowy koniec świata” to przede wszystkim pstryczek w nos dla tych, którzy co jakiś czas twierdzą, że ludzkość za chwilę się skończy. Mówienie o tym jest śmieszne. Zawsze przeżywa się to z punku widzenia jednego człowieka. Medialne szumy wokół nowego końca świata są dziwne i głupie. No, chyba że dotyczy to naszej nowej płyty (śmiech). Sama okładka jeszcze i to zdjęcie… To wszystko też częściowo nawiązuje do teledysku grupy Rolling Stones „It's only rock'n'roll but I like it”. Tam pojawiają się olbrzymie ilości piany. Gdy mama robiła mi to zdjęcie, to karabin służył mi za gitarę a piana była tą z tego klipu (śmiech). Wymowa tego zdjęcia jest straszna tylko wówczas jeśli nie zna się kontekstu i celu w jakim zostało zrobione.

Mateusz: To ja wytypowałem to zdjęcie na okładkę. Oprócz tej całej historii, o której wspominał Kuba, ja odbieram to jako coś bardzo mocnego i to pewnie wynika z niepozorności tej sytuacji. Sam na pewno widzisz, że w tej fotografii można zawrzeć przeróżne deklaracje.

„Nowy koniec świata” zamyka pewien ważny etap w waszej twórczości, jest jednocześnie początkiem nowego. Przed nagraniem tego materiału rozstaliście się z dużą wytwórnią, z Universal Music Polska. Być może wiele młodych zespołów marzyłoby o takim kontrakcie, a Wy zakończyliście tę współpracę. Są też może tacy, którzy z zazdrością wcześniej patrzyli na Waszą współpracę z majorsem? Czy faktycznie było czego zazdrościć?

Kuba: Nie mam pojęcia. Teraz uciekliśmy do niewielkiej wytwórni (Isound Records, przyp. red.). Ta firma zatrudnia tylko cztery osoby, które jednak bardzo ciężko pracują. Widzą nasz potencjał. Ja do końca nie wiem, jak jest w majorsie, gdy korporacja traktuje cię jako najważniejszego artystę. Wtedy być może jest fajnie. My po podpisaniu tego kontraktu przez różne dziwne personalne decyzje wewnątrz korporacji, byliśmy w pozycji dość niejasnej. Nie do końca wiedzieliśmy co firma chce z nami zrobić. Miałem wrażenie, że brakuje konkretnego pomysłu. Bo przecież nie byliśmy kapelą, która nagrała dwa hity, które pojawiały się w komercyjnych radiostacjach. A to z kolei pociągnie za sobą inne sukcesy w postaci wygranych festiwali i innych podobnych historii. My od początku byliśmy kapelą, dla której najważniejszy jest sukces artystyczny. Nasza filozofia nie znalazła wielu sprzymierzeńców, choć rzeczywiście siłą rozpędu dużej wytwórni udało się nam wypromować nazwę zespołu. Udało się zagrać w wielu fajnych miejscach. Nasze płyty pojawiły się na sklepowych półkach, a co za tym idzie, dotarły do wielu osób. To z kolei spowodowało, że wiele osób nas kojarzy a nasze numery są grane w radiu. Myślę, że Universalowi wiele zawdzięczamy. Z drugiej strony, ta współpraca to też siwe włosy na głowie i spore nerwy. To trochę wyglądało momentami jak walka przedsiębiorcy z ZUS-em. Odbijaliśmy się od chorej biurokracji. Spotkaliśmy tam może cztery osoby, z którymi dalej chcielibyśmy współpracować. Gdyby nasz sukces zależał od nich, pewnie dzisiaj bylibyśmy dużo bardziej znaną kapelą. Myślę, że trzeba wiedzieć, kiedy należy wziąć sprawy w swoje ręce, bo najważniejsza jest praca, którą ty sam wykonasz.

Teraz wzięliście sprawy w swoje ręce. Za wcześnie jest, by mówić o tym, jak wygląda ta współpraca z mniejszą firmą. A czego oczekujecie?

Kuba: Idąc do małej wytwórni deklarowaliśmy, że lwią część pracy chcemy wykonać sami z menedżerem. Wiemy, jak ma to wszystko działać. Pracujemy na partnerskich relacjach. Dowodem na to jest fakt, że właściwie w przededniu premiery naszego albumu sami rozwoziliśmy tę płytę do różnych redakcji. Bedąc w Universalu nie widzieliśmy dziennikarzy, którzy piszą nasze recenzje, ta cała biurokracja była oderwana od rzeczywistości, proporcje były zachwiane. Isound Records bardzo nam pomaga, ale na zasadach partnerskich.

Dziękuje za rozmowę.

 

Dziękujemy

Rozmawiał Kamil Wicik (Polskie Radio Gdańsk)