Gdyby pomysł z wystawieniem premierowego albumu „In Rainbows” na stronie internetowej i umożliwienie ściągania go w całości za dowolnie ustaloną cenę, był tylko chwytem marketingowym, jego autor powinien dostać Oscara w swojej konkurencji. Takiego zainteresowania i kontrowersji wokół jednej płyty nie było już dawno. Ważne jest także to, że nowy album Radiohead, nie jest wcale propozycją, która potrzebuje aż tak niezwykłego wsparcia, ta muzyka doskonale broni się sama a cały ten medialny szum promuje jedną z najlepszych płyt tej formacji. Decyzja o wydaniu „In Rainbows” w tradycyjnym formacie, jako ekskluzywnie wydany box CD znowu wzbudza sporo skrajnych opinii. O całym projekcie, efektach i oczekiwaniach, rozmawiamy z Philem Selwayem, perkusistą Radiohead…



- Skąd ten pomysł? Dlaczego umieściliście „In Rainbows” w sieci i daliście ludziom możliwość ustalania samemu ceny, szczególnie, że również brak jakiejkolwiek opłaty nie przeszkadzał w ściągnięciu albumu?



- Przede wszystkim, mieliśmy już dosyć czekania. Wszystko było gotowe od ponad dwóch lat, chcieliśmy w końcu pokazać fanom nasze nowe kompozycje i pomysł z Internetem wydał nam się najlepszy i… najszybszy. Ta muzyka była zbyt dobra, żeby leżeć kolejny rok i czekać nie wiadomo na co. Oczywiście jest mnóstwo różnych pomysłów, które mają inni ludzie i dorabianych na siłę filozofii, ale z naszego punktu widzenia ten pomysł był o wiele prostszy niż by się mogło niektórym wydawać. Płyty i tak pojawiają się w Internecie, tak czy inaczej, więc poczekać aż zrobią to inni? Sami zamieściliśmy naszą muzykę w sieci i daliśmy ludziom możliwość pokazania, ile są dla nich warte nasze piosenki…



- Niezależne serwisy internetowe podają różne informacje na temat wyników internetowej sprzedaży albumu. Podobno ściągnęło go już prawie półtora miliona fanów, płacąc średnio około czterech funtów. Stosunek płacących za pliki, do tych, którzy pobrali je za darmo, wynosi 40 do 60 procent. Potwierdzisz te dane?



- Nie. Nie wiem skąd oni biorą te cyfry, szczególnie, że my sami nie mamy pełnych danych. Zresztą nawet gdybyśmy mieli, nie wiem czy bardzo chcielibyśmy je upubliczniać. To był nasz eksperyment, próba zrobienia czegoś pozytywnego po okresie kłopotów i braku pewności, czy możemy coś jeszcze razem zrobić. Wszyscy wciąż doszukują się między wierszami jakiegoś manifestu, czy deklaracji wobec wytwórni fonograficznych. My nie mamy zamiaru ścigać się z EMI, czy kimkolwiek innym. Po prostu chcieliśmy przekonać się na własnej skórze, ile możemy osiągnąć sami pracując tylko ze sobą, jako zespół, na co nas stać bez niczyjego wsparcia. Chcieliśmy mieć po raz pierwszy pełną kontrolę nad wszystkim, nad każdym aspektem naszej działalności. Dla nas ważne jest to, że nasz eksperyment się udał, a wyniki finansowe nie są tu priorytetem.



- Jak już jesteśmy przy finansach, co waszym zdaniem pomyślą Ci fani, którzy już raz zapłacili za „In Rainbows”, a teraz dowiadują się, że płyta pojawi się także w konwencjonalnej, fizycznej formie. Będą musieli wydać pieniądze drugi raz…



- Tak, ale nie będą kupować tego samego drugi raz! Konwencjonalna edycja jest pomyślana w taki sposób, żeby wydane na nią pieniądze były tego warte. Poza tym wiemy, że w wielu miejscach, wielu krajach ludzie mieli poważny kłopot ze ściąganiem tych mp3. W Ameryce Południowej czy Japonii na przykład. Nie przygotowaliśmy strony „in_rainbows.com” ani po hiszpańsku, czy portugalsku ani w języku japońskim, ani chińskim ani w wielu innych. Pomijam już fakt, że nie wszyscy jeszcze mają dostęp do Internetu, chociaż to też prawda. A już poza wszystkim, pliki w sieci nie miały żadnej ceny, można je było pobrać za darmo… Nie wydaje mi się więc, aby ktokolwiek mógł czuć się oszukany. Czy następne płyty też pojawią się w sieci? Nie wiem… Czas pokaże.



- W każdym razie płyta jest na tyle udana, że warto mieć ją także na półce, a nie tylko twardym dysku. Wielu krytyków uważa, że to najlepszy album Radiohead od dziesięciu lat. Może opowiesz coś o pracy nad materiałem? Muzyka na „In Rainbows” nie jest rewolucyjną zmianą dla Radiohead, ale też nie brzmi tak jak poprzednie albumy?



- Praca zaczęła się jeszcze w czasie poprzedniej trasy koncertowej. Graliśmy poszczególne kompozycje na koncertach, po pierwsze żeby zobaczyć jak się sprawdzą, a po drugie, żeby nauczyć się je grać na tyle dobrze, żeby nagrać je potem w studio w możliwie jak najlepszej wersji. W sumie wszystko trwało prawie dwa i pół roku, komponowanie, ogrywanie materiału, zmiany, nagrania i szukanie pomysłu na ostateczne wydanie całości.



- A tobie, tak całkiem obiektywnie, podoba się ta płyta?



- Ha ha ha! Bardzo! Jestem z niej naprawdę dumny. Cała ta praca, stres, wysiłek i nieznośne czekanie było warte tego co w efekcie udało nam się osiągnąć. Tak, to bardzo dobry album…



- A jaka była sama sesja?



- Długa (śmiech). Chcieliśmy się naprawdę mocno skoncentrować nad tą muzyką i dlatego wszystko robiliśmy po kilka razy, a potem jeszcze raz i jeszcze. Priorytetem była jakość kompozycji, chcieliśmy, żeby nowe piosenki „jechały”, żeby były naprawdę dobre w najprostszym sensie tego słowa. Nie chodziło o wyszukane aranżacje, czy jakąś specjalną produkcję, chodziło o dobre piosenki, najlepsze, na jakie nas dzisiaj stać. Czasami proces kolejnych zmian w poszczególnych piosenkach polegał na odejmowaniu niektórych elementów, na upraszczaniu, to zresztą usłyszy każdy, kto zna nasze poprzednie płyty.



- To z pewnością się wam udało, takie utwory jak „Weird Fishes/ Arpeggi”, „House Of Cards”, czy zamykający album utwór „Videotape” robią absolutnie niesamowite wrażenie, z pewnością staną się mocnymi punktami przyszłych koncertów?



- Na pewno. Planujemy potężną trasę na przyszły rok i na pewno będziemy grać wiele utworów z „In Rainbows”. Pewnie nie zdominują całego repertuaru, bo ludzie wciąż czekają na nasze starsze kompozycje, ale na pewno tych nowych też będzie dużo. Sam już nie mogę się doczekać jak to wszystko zabrzmi…



- Jeszcze zanim zaczęła się sesja do „In Rainbows”, przydarzyła ci się dość niezwykła przygoda. Koncert dla bardzo… hm… specyficznej publiczności. Chodzi mi oczywiście o gig na Yule Ball z kapelą The Weird Sisters. Ty, Jonny Greenwood, Jarvis Cocker, skład absolutnie niesamowity, pograliście trochę razem?



- Ha ha! To była rzeczywiście super przygoda! Graliśmy kilka prób z The Weird Sisters, no oczywiście nagraliśmy tę piosenkę, która jest w filmie. Tak to wyglądało, najpierw próby, potem studio i sesja, aż w końcu… Hogwart! (Dla niewtajemniczonych: The Weird Sisters, to zespół, który pojawia się w filmie „Harry Potter i Czara Ognia”. Graja na balu w Hogwart, a w składzie pojawiają się muzycy zespołów Radiohead, Pulp, All Seeing I i of Add N to (X). przyp. Red.).



- O.K. Wróćmy teraz do Radiohead, myśleliście już o dalszej przyszłości, o kolejnych albumach?



- Zupełnie nie. „In Rainbows” kosztowało nas tyle wysiłku, wokół płyty wciąż tak wiele się dzieje, że pochłania nas to w stu procentach. Nie myślimy o tym, co będzie dalej, bo chcemy to co jest teraz zrobić maksymalnie jak najlepiej…



- A przyjedziecie do Polski?


- Obawiam się, że niestety nie. Szkoda, bardzo byśmy chcieli do was przyjechać, ale o ile dobrze pamiętam to Polski nie ma w najbliższych planach koncertowych Radiohead. Mamy już zabukowane koncerty w wielu krajach w całej Europie, we Francji, Włoszech, w Niemczech. Nie jest tak całkiem łatwo znaleźć czas, żeby dotrzeć do wszystkich miejsc, gdzie byśmy chcieli, tym bardziej teraz, kiedy grafik mamy naprawdę mocno napięty. Jednak prędzej czy później możecie się nas spodziewać…




Rozmawiał
Piotr Miecznikowski