Matt Dusk kolejny raz odwiedził bliską mu z wielu, jak się okazuje przyczyn, Polskę i przy okazji przywiózł swój nowy album, zatytułowany optymistycznie „Good News”. Płyta pokazuje nowe oblicze wokalisty, który ze swobodą i bardzo elegancko przesuwa granice swojego stylu w stronę muzyki pop. Nie stwarza już okazji do porównań z Frankiem Sinatrą, nie swinguje, chociaż wciąż śpiewa w całkowicie unikalny i charakterystyczny tylko dla siebie sposób.

Masz dla nas dobre wiadomości…

Tak. Tytuł „Good News” wziął się przede wszystkim z ogólnego klimatu, z wibracji tej płyty. Zależało mi na tym, żeby nagrać płytę poprawiającą ludziom nastrój i wydaje mi się, że chyba tak właśnie się stało. Kiedy wszystko jest w porządku w twoim życiu, kiedy jesteś z rodziną czy z kimś kogo kochasz, to wcale nie musisz sobie tłumaczyć dlaczego dobrze się czujesz. Tak po prostu jest.  To jest ta „Dobra Wiadomość”. Mój album to chwila oddechu, chce dać wszystkim trochę dobrej zabawy, nie chcę zmieniać świata, chodzi po prostu o rozrywkę. Hasło „Good News” ujmuje w pełni całą zawartość i nastrój albumu.

Swego rodzaju „newsem” jest też delikatna zmiana stylu. Idziesz w nowym kierunku na tym albumie…


W pewnym sensie tak. Chociaż z drugiej strony to chyba było zawsze wyczuwalne na moich płytach. Na „Two Shots” już było sporo popowych ballad, później na „All About Me” proporcje między jazzem a popem też były mniej więcej równe. Teraz rzuciłem pomysł, żeby zrobić materiał oscylujący wokół jednego, konkretnego stylu i będący ukłonem w stronę publiczności, która domagała się większej ilości tych popowych piosenek na koncertach. Dlatego „Good News” jest albumem niemal w całości popowym. Tym co się nie zmieniło i nigdy się pewnie nie zmieni jest mój sposób śpiewania. Jestem „croonerem”, nawet kiedy śpiewam repertuar popowy. W moim wykonaniu piosenki pop nigdy nie będą brzmiały tak, jak w wykonaniu Justina Timbelake’a (śmiech). Lubię go, ale nie śpiewam zupełnie inaczej.

To znaczy, że już nie wrócisz do estetyki jazzowej na kolejnych płytach?

Wiesz, ja lubię dużo różnych rzeczy, jednak przede wszystkim zależy mi na tym, żeby ludzie którzy chcą mnie słuchać dalej byli zadowoleni z tego co dostają. Na kolejnych płytach chcę kontynuować eksplorację nowoczesnej muzyki, ale w takim formacie jaki mnie bardziej odpowiada. Chodzi tu o nieco mniejszą, bardziej ciepłą i akustyczną produkcję. Coś bardziej bliskiego prawdziwemu graniu, a nie tworzeniu muzyki na komputerze. Tak jak powiedziałem lubię różne rzeczy, ale chcę być szczery zarówno wobec siebie jak i wobec moich słuchaczy. Chcę być sobą, zachować swoją tożsamość. Nie znaczy to jednak, że muszę nagrywać płyty, które nigdy nie wyjdą poza mury mojego pokoju. Kiedy jest się muzykiem trzeba myśleć trochę szerzej.

Z pewnością uda Ci się zdobyć wielu nowych fanów tym albumem…

Wiem, że zyskam nowych, może stracę kilku starych (śmiech). To normalna kolej rzeczy. Pierwszym warunkiem jest jednak moje zadowolenie z piosenek. Mnie musi się podobać płyta i ja muszę się czuć dobrze w nowym repertuarze na koncertach. Wykonanie na żywo jest dla mnie zawsze najważniejszym celem.

Planujesz jednak zachować wiele starszych piosenek na koncertach?

Tak, proporcje będą pewnie pół na pół. Zależy mi na tym, żeby ta linia między jazzem a pop przesunęła się trochę bardziej do środka. Już teraz wiem, że dla fanów pop to co robię nie jest popem a dla fanów jazzu nie jest jazzem (śmiech). Jednak jest też spora grupa ludzi, którzy zapytani o ulubiony gatunek muzyki nie podadzą, żadnego konkretnego. Powiedzą „lubię dobrą muzykę”. Po prostu. Podoba im się i Jamie Cullem i Jay-Z i Andre 3000, chociaż to kompletnie różne światy.

Nagrywając tytułowy utwór zaprosiłeś do studia dość nietypowy chór…

Ha ha ha, tak, zaprosiłem sporo znajomych i rodzinę. Chciałem im pokazać jak to naprawdę wygląda. Wciąż się słyszy takie stwierdzenia, że bycie muzykiem to nie praca. Tylko zabawa, koncerty, bankiety i podróże. Zamówiłem im pizzę, kupiliśmy trochę piwa dla rozluźnienia atmosfery i zaczęliśmy działać. Postanowiłem że potrzymam ich kilka godzin w studiu, żeby zobaczyli jakie to proste nagrać kilka taktów piosenki z banalnym „na na na”. Uwierz mi, że zmienili zdanie na temat pracy muzyka (śmiech)…

A był w studiu ktoś z Olsztyna?


No pewnie. Była moja dziewczyna, która jest Polką i pochodzi właśnie z Olsztyna. Wiele wskazuje na to, że już niedługo przestanie być tylko dziewczyną a stanie się kimś więcej. Byłem już u niej w domu, poznałem rodziców, zostałem oficjalnie przyjęty (śmiech). Na początku się nie mogliśmy zrozumieć bo ja nie mówię po polsku a rodzice mało mówią po angielsku, ale jakimś czasie zaczęliśmy się już całkiem nieźle dogadywać (śmiech).

W czasie nagrywania i miksowania ostatnie słowo zawsze należało do Ciebie?

Tak, chociaż to wcale nie jest tak, że polegam tylko na swoim zdaniu i opinii. Każdą nową piosenkę puszczałem sporej grupie ludzi i pytałem o zdanie. To byli często moi koledzy jeszcze z czasów szkoły i nie mieli żadnych oporów, żeby mi powiedzieć kiedy coś było słabe. Wiedziałem, że są ze mną szczerzy i to było ważne, bo czasami miłość do własnej muzyki przysłania jej realny potencjał. Ostateczny efekt miał być taki, żeby ludzie słuchając mojej płyty zapomnieli na chwilę o kłopotach. Nagrywałem w czasie kiedy we wszystkich mediach huczało od doniesień o kryzysie, firmy padały, ludzie tracili pracę. Wiesz, kiedy w latach trzydziestych świat przeżywał podobny kryzys, ludzie mieli ogromną potrzebę rozrywki, otwierały się kluby, powstało mnóstwo muzyki. Dziś jest dokładnie tak samo, każdy chce chociaż na jakiś czas oderwać się od codzienności. „Good News” to właśnie sposób na takie oderwanie. To tak jakbyś poszedł do kina na dobry, wciągający film, zapominasz wtedy o całym świecie…

Rozmawiał
Piotr Miecznikowski