Pozytywne wibracje, którymi jak niektórzy mówią tętni muzyka reggae, muszą być jednak prawdą skoro Kamilowi i jego Star Guard Muffin tak dobrze udało się odkleić od estetki telewizyjnego show. Chłopak nie dał się zepsuć, jest wciąż naturalny, szczery i pełen optymizmu. To, że pierwsza płyta osiągnęła status podwójnej platyny jest w dzisiejszych, trudnych dla branży muzycznej czasach fenomenem, ale ten bezdyskusyjny sukces nie spowodował spadku energii w ekipie z Brzegu. Panowie nagrali nowe numery, dodali kilka rarytasów i wydają to razem z filmem dokumentującym ich pobyt w ojczyźnie reggae. Na Jamajce. O albumie „Jamaican Trip” opowiada Kamil Bednarek.
Kamil, skąd ten pomysł, żeby jechać na Jamajkę i tam nagrywać piosenki? Kto to wymyślił?
Wszyscy zawsze marzyliśmy o tym, żeby tam pojechać. Często o tym między sobą rozmawialiśmy. Dla mnie to było coś naprawdę ważnego i wyjątkowego. Okazało się, że nasi menagerowie i wydawca czytali nasze wywiady. Tak trochę na zasadzie niespodzianki załatwili wszystko – cały wyjazd i nagrania. Na początku nic nam nie mówili, ale kiedy byli już pewni, że wszystko uda się ogarnąć to… polecieliśmy!
Podobno pomagał też Maken?
Tak, ten facet jest największym promotorem muzyki reggae w Polsce i to on pomógł nam dotrzeć do studia Tuff Gong oraz przygotować całą logistykę tego przedsięwzięcia. Był wcześniej na Jamajce, miał tam kontakty, znał miejsca. Bez niego nie byłoby tak prosto. Cieszę się, że pojechał razem z nami.
Jak wyglądała podróż z Polski na Jamajkę? To chyba spora wyprawa?
Tak, najpierw wylecieliśmy z Warszawy do Londynu, a później z Londynu do Kingston. Bardzo długa podróż, dało nam to w kość. Wliczając prawie trzygodzinną przerwę w Londynie, całość trwała jakieś szesnaście godzin. Dodatkowo jak dolecieliśmy, to przeżyliśmy mały szok, bo wyruszaliśmy w dzień i jak dotarliśmy na miejsce dalej był dzień (śmiech). Musieliśmy się przyzwyczaić do zmiany czasu.
Czyli aklimatyzacja była potrzebna?
Na początku szybko się męczyliśmy, po południu już byliśmy słabi (śmiech). Ale fascynacja tym miejscem i tak nie pozwalała nam zasnąć. To była niesamowita energia i lekkie niedowierzanie typu: „kurde, naprawdę tu jesteśmy!”.
Polecieliście z gotowym materiałem? Czy numery powstawały także tam?
Lecieliśmy z kilkoma pomysłami, jednak reszta powstawała na miejscu, całkowicie spontanicznie. Jeden tekst napisałem w ostatniej chwili, dosłownie kilka minut przed nagraniem.
A miejscowi muzycy dołożyli coś od siebie?
Do kompozycji raczej nie, tu dawali nam wolną rękę i w nic nie ingerowali. W czasie nagrań zaufaliśmy w ich wyczucie i doświadczenie. Zgodnie z tym dodawali jakieś swoje pomysły do naszych kawałków. Byliśmy strasznie ciekawi ich opinii. Jamajka jest kolebką muzyki, którą gramy, a jesteśmy jeszcze bardzo młodym zespołem. Wyszło super. Po nagraniach, kiedy razem słuchaliśmy materiału, wszyscy w studio świetnie się bawili, tańczyli, łapy w górze, taki klimat (śmiech). To było dla nas ważne, bo ci ludzie są prawdziwymi muzykami i artystami. Nie kierują się żadnymi innymi kryteriami poza muzyką, a to, co robimy im się spodobało. Jest nam miło z tego powodu.
A współpraca z nimi była ogólnie łatwa?
Powiedzmy, że specyficzna (śmiech). Oni tam żyją w innym tempie niż my, nigdzie się nie spieszą, jak się umówią z kimś – często się spóźniają. Taki jamajski styl (śmiech). Ale ja im się nie dziwię, mieszkają w takim miejscu, że zapiera dech. Zobaczyliśmy tam wiele pięknych miejsc. Plaże, wodospady, zielono wszędzie…
A Trenchtown?
No jasne! Przecież to kolebka reggae. Widzieliśmy dom, w którym mieszkał Bob Marley w Trenchtown, byliśmy również w jego muzeum, w wytwórni, w studiu, gdzie nagrywał. Widzieliśmy te wszystkie platynowe płyty na ścianach… Masakra!
Tylko pozazdrościć, ale wróćmy na chwilę do naszej rzeczywistości. Dlaczego „Jamaican Trip” jest nazywany EP’ką skoro tak dużo na nim materiału?
Chcieliśmy, żeby ludzie wiedzieli, że to nie jest jeszcze druga płyta. Składanka też nie, więc stanęło na EP’ce. Materiału rzeczywiście jest sporo. Pięć nowych piosenek z Jamajki plus kilka remiksów i DVD z niemal godzinnym filmem z podróży. Warto go zobaczyć, bo pokazuje tę prawdziwą Jamajkę, tak jak to wygląda na ulicy, a nie w folderze biura podróży, gdzie jest tylko słońce i wszyscy uśmiechnięci.
Czujecie się jakimś fenomenem na scenie muzycznej? Gracie reggae, muzykę, która raczej nie gości w mediach, a mimo to płyta sprzedaje się jak ciepłe bułki. Spodziewaliście się takiego obrotu rzeczy?
Raczej nie. Ale bardzo nas to cieszy, że tak wiele osób udało nam się zainteresować muzyką reggae. Osobiście jestem dumny, że mogę mieć taki udział w popularyzacji tego gatunku. Jeżeli dzięki mnie uda się pozyskać nowych fanów i utrzymać popularność reggae to znaczy, że wszystko, co zrobiłem ma sens. Tym bardziej, że ta scena ewidentnie potrzebowała kopniaka, od dawno nic ciekawego się nie działo. Nie żałuję tej całej historii z telewizją, teraz widzę, że to się przydało i mam nadzieję, że pojawi się więcej młodych ludzi, którzy będą robić swoje. Skoro mnie się udało to im też może.
Skąd ten vibe w twoim głosie? Uczyłeś się kiedykolwiek śpiewać?
Nie. Zacząłem niedawno i bez żadnego specjalnego przygotowania. Plusem może być to, iż wcześniej nie słuchałem wielu wokalistów i nie nabrałem żadnej maniery, że mój głos ma w sobie świeżość. Tak naprawdę dopiero teraz wchodzę poważnie w muzykę. Wcześniej się nad tym nie zastanawiałem i chyba nie czuję niczyjego wpływu. Po prostu siadam i piszę piosenkę. Nie myślę o tym, tylko raczej czuję. Potem czasami ludzie mi pokazują, że trzeba poprawić dykcję czy coś, ale kiedy śpiewam, to wczuwam się na maxa.
Wciąż jest takie ciśnienie wokół was? Tłumy na koncertach?
Jest fajnie. Przychodzi dużo ludzi, młodych i starszych. Nas to cieszy, bo oni widzą prostych chłopaków, którzy rozstawiają graty i grają reggae bez żadnej telewizyjnej ściemy.
Jaki teraz macie plan? Przerwa, czy kolejne nagrania?
Przede wszystkim koncerty, potem może ze dwa miesiące przerwy i do studia nagrywać kolejną płytę. Nie ma na co czekać, trzeba działać dopóki wszystko się tak dobrze dzieje.
Rozmawiał Piotr Miecznikowski

Wywiady
Star Guard Muffin - „Made in Jamaica”
Pozytywne wibracje, którymi jak niektórzy mówią tętni muzyka reggae, muszą być jednak prawdą skoro Kamilowi i jego Star Guard Muffin tak dobrze udało się odkleić od estetki telewizyjnego show.
Komentarze (0)