Jak wielką siłę może mieć jedna piosenka? Dotychczasowe losy poznańsko-toruńskiego duetu Lilly Hates Roses – w składzie: Kamil Durski, Kasia Golomska - dowodzą, że olbrzymią. Wraz z Kamilem prześledziliśmy ich drogę od singla „Youth” do płyty „Something to Happen”. Drogę krętą, ale z górki…

Jak poznaliście się z Kasią?

Poznaliśmy się w Toruniu. Śpiewała na konkursie młodych talentów organizowanym przez Roberta Janowskiego, a ja tam grałem ze swoim zespołem Living On Venus, znacznie głośniejszym od tego, co teraz robimy w Lilly Hates Roses, bliższym stoner rocka. Poznaliśmy się na backstage’u, później rozmawialiśmy chwilę. Wiedziałem, że śpiewa i jakiś czas później odezwałem się do niej. A potem już się potoczyło.

Rozumiem, że zacząłeś szukać kontaktu z Kasią, gdy zrozumiałeś, że masz piosenkę, która w twoim zespole się nie sprawdzi?

Tak, napisałem piosenkę, która totalnie się u nas nie przyjęła, ale postanowiłem ją sobie nagrać, jako taki pojedynczy strzał. Odezwałem się do Kasi i zapytałem, czy nie chciałaby ze mną zaśpiewać. Umówiliśmy się, przyjechałem do niej do domu i nagraliśmy to na dyktafon. Potem znowu było pół roku ciszy i tym razem to Kasia do mnie zadzwoniła, że dostała pieniądze od miasta, które pozwolą nam na zarejestrowanie tego numeru w studiu. Pojechałem więc do niej znowu, nagraliśmy piosenkę jeszcze raz i już w drodze powrotnej z Torunia, w pociągu, wpadłem na pomysł, że może założymy zespół. To był wrzesień ubiegłego roku.

Rozmawiamy o „Youth”? To był ten pierwszy numer?

Tak, to było to.

I popatrz, od razu zażarło. Piosenka grana była w amerykańskim radiu KEXP, spodobała się zazwyczaj bardzo marudnym dziennikarzom NME, pisali o niej blogerzy… Spodziewaliście się takiego odzewu?

Totalnie się nie spodziewałem. Kiedy dostałem ostateczną wersję tej piosenki, puściłem ją tylko kilku osobom, ale mówili, że jest fajna, więc postanowiłem wysyłać dalej, zobaczyć jaki będzie odzew. KEXP odezwali się po półgodzinie, że piosenka jest super i będą ją grali. Była nawet piosenką tygodnia, co jest zupełnie niesamowite.

Kim jest Sarah Blackwood?

Sarah Blackwood zyskała popularność w internecie za sprawą coveru Gotye „Somebody That I Used to Know”, który zrobiła ze swoim zespołem Walk Off The Earth. Może kojarzysz taki teledysk, w którym grają w pięć osób na jednej gitarze?

Oczywiście.

To jest właśnie ona. I jak już mówiłem, podrzucałem tę naszą piosenkę różnym ludziom, więc wkleiłem link również na jej Facebooka. Jakiś czas później dostałem odpowiedź: „Wygrałeś, piosenka jest zajebista”. Ale co wygrałem? Okazało, że Sarah organizowała właśnie konkurs, jaki następny cover ma nagrać. (śmiech) Ucieszyliśmy się z tego, informacja zaczęła krążyć w internecie, ale póki co nic z tego nie wynikło. Potem Sarah zaszła w ciążę i odpuściła muzykę na dziewięć miesięcy. Może o nas pamięta, ale na razie nie ma się czym chwalić.

Nagrała czy nie, pytam o to wszystko, bo zaintrygował mnie oryginalny szlak, którym podążacie jako zespół. To wasza strategia, żeby omijać tradycyjne media i zaistnieć za pomocą internetu, w dodatku nie tylko w Polsce? 

W tym co robiliśmy w ogóle nie było wyrachowania. Trochę nawet śmialiśmy się z tego, że jesteśmy zespołem, który idzie po najmniejszej linii oporu, zupełnie nie narzuca się nikomu, ale owocuje to dość obficie, co nas bardzo cieszy. Tak samo było z organizowanym przez Empik konkursem Make More Music. Jak już wysyłałem link do naszego YouTube’a w różne miejsca, to wysłałem i tam. Nie spodziewałem się niczego wygrać, tym bardziej, że konkurs już trwał. Zupełnie o tym zapomniałem. Przez tydzień ktoś do mnie wydzwaniał, ale nie odbierałem, bo myślałem, że to jakaś promocja. Były też maile, ale myślałem, że to spam. I w końcu kolega na Facebooku wysłał mi informację, że gramy w finale. Wtedy już odebrałem ten telefon i okazało się, że to prawda, ale finał jest za dwa dni. Czy możemy przyjechać? W sumie możemy. I udało nam się to wygrać - totalne zaskoczenie, bo to był nasz pierwszy koncert jaki w ogóle zagraliśmy, coś absolutnie spontanicznego.

Jakby tego było mało, do „Youth” powstało kilka teledysków, prawda?

Mieliśmy już kontrakt z Sony i oni wytypowali nas na konkurs Orange, w którym ludzie robili do naszej piosenki amatorskie klipy, z wykorzystaniem wyłącznie telefonów komórkowych. Powstało ich 10 albo 11, a autorzy trzech najlepszych zostali zaproszeni na warsztaty. Ci, którzy wygrali nakręcą nam natomiast profesjonalny klip, pod okiem fachowców. Z czego się bardzo cieszymy, bo zbiegło się to z premierą płyty.

Kiedy już postanowiłeś, że z tej jednej wspólnej piosenki, nagranej z Kasią, będzie zespół, dlaczego nie zdecydowałeś się zaprosić innych muzyków?

Wydaje mi się, że w tej naszej małej intymności jest siła… Napisał do mnie Przemek Myszor, że chciałby u nas grać na gitarze i potraktowałem to jako totalny komplement, ale jednak nie chciałem, żeby był tam gitarzysta czy tym bardziej klawiszowiec. Chciałem żebyśmy grali we dwójkę i to się nie zmieniło. Na płycie pojawia się oczywiście więcej instrumentów, Maciek Cieślak trochę gra na gitarze, Kasia na perkusji i jedną ręką na klawiszach, ja też nagrałem partie perkusji na płycie, jakieś totalnie proste rzeczy, bo nie umiem grać na bębnach. (śmiech) Ale bez względu na to, co zrobiliśmy w studiu, Lilly Hates Roses to wciąż duet.

Można to będzie odtworzyć na koncertach?

Tak, jak najbardziej. W studiu oczywiście nagraliśmy więcej śladów, ale poradzimy sobie. Mamy MicroKORGA, na którym odtworzymy partie klawiszy. Tak naprawdę to teraz dopiero będziemy słuchać tej płyty i uczyć się to grać. Tak, żeby niczego nie brakowało. W razie czego mamy perkusistę, który jest fenomenalnym muzykiem i jeśli będzie taka potrzeba, będzie nas wspomagał na żywo.
W wyjątkowych sytuacjach, a taką może być występ na dużym festiwalu, możemy się zdecydować poszerzyć skład. Ale to zostawimy sobie tylko na specjalne okazje.

Producentem waszej debiutanckiej płyty jest Maciek Cieślak. Czy to oznacza, że popłynęliście w psychodelię? Że już jesteście bardziej indie niż folk?

Od razu zaczęliśmy się dogadywać. Wysłałem mu piosenki dwa tygodnie wcześniej, więc kiedy wchodziliśmy do studia znał te numery i od razu wiedział, jak do nich podejść, co mi się strasznie podobało. A tak naprawdę nie jesteśmy zespołem stricte folkowym, bo to byłoby nudne, gdybyśmy wszystkie piosenki mieli jak „Youth”. Jak Kasia powiedziała kiedyś w jednym z wywiadów, płyta będzie dopełnieniem formy akustycznej. Jest tam dużo fajnych pomysłów Maćka Cieślaka, trochę awangardowych rzeczy też. W jednej piosence Maciej nagrał na przykład gitarę bardzo ściankową… Na początku naszej działalności byliśmy notorycznie porównywani do Pauli i Karola, ale po premierze to się skończy. (śmiech) Płyta będzie raczej smutna, intymna i minimalistyczna. Dużo się dzieje w tle, nie ma riffów, nie ma gitar prowadzących. Jestem podjarany tym, jak to wyszło. Tym bardziej, że nagrywaliśmy to wszystko na taśmę, na setkę…

Skoro u Cieślaka, to wiadomo, że na taśmę. Dlaczego wybraliście właśnie jego?                 

W Sony zapytali nas, z kim chcielibyśmy pracować. Od razu powiedziałem, że z Maćkiem Cieślakiem, a kiedy okazało się, że Maciek się zgadza, przestaliśmy szukać. To jeden z najlepszych producentów w tym kraju. Gdyby nie Maciej pewnie nigdy nie chwyciłbym za gitarę. Pamiętam jak koledzy jeździli na koncerty Acid Drinkers a ja naglę poznałem Ściankę. Od razu poczułem, że to jest właśnie to, czego szukałem. A teraz mogłem pracować ze swoim idolem – i jak tu nie skorzystać z okazji?

Płyta nosi tytuł „Something to Happen”. Jak myślisz, co się teraz wydarzy?

Mam nadzieję, że same dobre rzeczy. (śmiech)

Fot. Sony Music/Tomasz S. Pasiek