Jared Leto to świetny rozmówca. Uważnie słucha, ma znakomitą pamięć. Puchowa czapka uszatka, w której paradował w Polsce podczas srogiej zimy, przypomniała mu naszą poprzednią rozmowę na Torwarze. Tym razem letni Londyn ubrał go w luzacki, choć bardzo stylowy uniform.

Tuż przed występem Thirty Seconds To Mars na Impact Festival w Warszawie Jared Leto opowiada o najnowszej płycie zespołu – „Love Lust Faith + Dreams”.

Naprawdę wystrzeliliście pierwszego singla z nowej płyty „Up in the air” w kosmos?

Tak! Pojechaliśmy do centrum NASA w Houston. Niesamowite przeżycie. Rakieta zawiozła muzykę na stację kosmiczną, a potem wysłuchaliśmy jej w Mission Control Center przez 40-letni, lekko skrzeczący głośniczek. Tak więc pierwszym recenzentem był astronauta. Mam lotnicze tradycje w rodzinie, wizyta w NASA to było spełnienie marzeń. Umówmy się – połowa świata chciałaby się tam wkręcić.

Czy stawianie sobie pewnych ograniczeń, konkretnych założeń, pomaga Ci w pracy?

Zdecydowanie lepiej pracuje mi się pod presją. Ta płyta to nie jest ewolucja ani nawet rewolucja, to dla nas nowy początek. Z drugiej strony oznaczenie parametrów projektu pozwala dość łatwo odrzucić to, co nie pasuje, i od tej strony ułatwia zadanie.

Zagraliście przez 2 lata trzysta jedenaście koncertów, w zasadzie jeden co dwa dni. Czy to już nie granica szaleństwa?

To już poza tą granicą [śmieje się]. Dlatego zrobiliśmy sobie potem, przed nagraniem płyty długie, półroczne wakacje. Ale nie żałuję. Zwiedziliśmy cały świat, z bliska wygląda zupełnie inaczej. W odróżnieniu od wielu zespołów lubimy odwiedzać egzotyczne dla nas miejsca, takie jak Polska. Z każdego mamy wspomnienia, poznajemy ludzi. To konfrontacja wyobrażeń z telewizji i gazet z rzeczywistością. Podczas, chyba, drugiej wizyty w Polsce czuliśmy się jak na Alasce, była straszna zima. A potem w Łodzi napisaliśmy część tekstów na nową płytę – serio.

Sprzedaliście pięć milionów płyt, objechaliście kilka razy świat, czy zdarza Ci się chwila refleksji- „o cholera, naprawdę”?

Jasne, na co dzień, po prostu wciąż gonimy do przodu, mamy kolejne plany, projekty. Ale absolutnie doceniamy to, co nam się już udało. Nie liczymy sprzedanych płyt, ale nie będę udawał, że nie ma to dla nas znaczenia. Ma.

Czy nie wydaje Ci się, że bycie oryginalnym nigdy jeszcze nie było tak trudne, jak obecnie ?

I tak, i nie. Mówi się, że wszystko już było, ale najważniejsze jest odkrywać wciąż dla siebie nowe terytoria. Jeżeli tylko Twoja sztuka będzie głęboko osobista, będzie też głęboko oryginalna. Każdy z nas to przecież kompletnie inna osobowość, z unikatowym, niepowtarzalnym zestawem cech. Dlatego też zająłem się sam produkcją naszej płyty, choć pomagał mi mistrz Steve Lillywhite, który potrafi przełożyć na właściwe brzmienie każdy twój pomysł. [To producent płyt, m.in. U2, Petera Gabriela i Rolling Stonesów!]

Czy dlatego nowy album kończy się pozytywką z melodią z „Jeziora Łabędziego” Czajkowskiego?

Rzeczywiście. To jest jedno z moich pierwszych muzycznych wspomnień z dzieciństwa. Taką pozytywkę mama nakręcała mi przed snem.

Źródło: Universal Music Polska
Photo credit: Jared Leto