Niby wszystko w kinie już było, wszystko zostało opowiedziane, coraz to nowi prorocy wieszczą rychły koniec filmu, a jednak kino nie tylko wciąż trwa, ale ciągle pokazuje nowe oblicza.
Inwestuje w innowacyjne technologie przyszłości, ale i do perfekcji dopracowuje sztukę obrazowej iluzji. Dziś furorę robi trójwymiar. Czy jednak „Avatar”, który zdaniem jego twórcy Jamesa Camerona zapoczątkował nową w dziejach kina erę trójwymiaru, to rzeczywiście rewolucja na miarę tej z lat 30. ubiegłego wieku, gdy kino zostało udźwiękowione?
Trójwymiarowe filmy nie są wcale nowością. Już pod koniec XIX wieku, niedługo po tym jak bracia Lumiere stworzyli swój kinematograf, brytyjski wynalazca William Friese-Greene opatentował schemat projektora, który wyświetlał dwa obrazy obok siebie stwarzając iluzję głębi. W 1922 roku zaprezentowano w USA trójwymiarowy „The Power of Love”, a w 1939 po raz pierwszy zastosowano okulary o spolaryzowanych szkłach. Eksperymenty z tą, stereowizyjną technologią na początku lat 50. spowodowały wysyp obrazów trójwymiarowych. Kina wypełniły się widownią ciekawą nowych atrakcji. Ówczesna technika oszukiwania ludzkiego oka miała jednak tę wadę, że zamiast naturalnej perspektywy głębi stwarzała wrażenie oglądania nałożonych na siebie płaskich warstw. Ten właśnie defekt, którego nie udawało się usunąć spowodował, że trójwymiarowe projekcje traktowano długo jako ciekawostkę. Dopiero w ostatnich latach postęp techniczny, jaki dokonał się w konstrukcji kamer filmowych, technologii optycznej i generowaniu przez komputer wirtualnych obrazów identycznych z realnymi, przyczyniły się do tego, że trójwymiar przeżywa nowy renesans.
Głównie za sprawą opatentowanego w latach 90. systemu IMAX 3D, w którym zastosowana została metoda projekcji obrazu z podwójną prędkością osobno dla lewego i prawego oka. Iluzja trójwymiaru stała się wreszcie naprawdę przekonująca. Gdyby IMAX ograniczył się do wyświetlania, efektownych skądinąd, edukacyjnych filmów z ożywającymi dinozaurami albo obrazkami kosmosu ze stacji orbitalnej, skazałby się głównie na widownię, dla której wizyta w trójwymiarowym kinie byłaby jednorazową atrakcją podobną do tej, jaką były kiedyś wycieczki do warszawskiego kina „Oka” na radzieckie bajki z iluzją głębi. Przełomem było doprowadzenie do tego, że wielkie hollywoodzkie superprodukcje – jak „Harry Potter i Zakon Feniksa”, „Powrót Supermana”, czy „Mroczny rycerz” – zostały częściowo nakręcone w technologii IMAX. Z kolei Robert Zemeckis od czasów „Ekspresu polarnego” eksperymentujący z technologią motion capture, nakręcił w całości trójwymiarowego „Beowulfa”. Produkcja ta powstawała jednak w dużej mierze przy wykorzystaniu wirtualnych kamer, co wprawdzie obniżało koszty, ale nie do końca dawało zadowalający efekt, jeśli chodzi o naturalność przeniesionych do pamięci komputera aktorów.
Wciąż ulepszany system odwzorowania perspektywicznego, choć niedoskonały, wykorzystujący ogromne stukilogramowe kamery, zainteresował też innych filmowców. Jednym z nich był James Cameron, który postanowił stworzyć znacznie bardziej poręczne, mniejsze kamery, które przy okazji pozwoliłyby uzyskać jeszcze doskonalsze złudzenie perspektywy. Eksperymentował Cameron na dokumentach o oceanicznych głębiach – „Ghosts of the Abyss” i „Aliens of the Deep”. W ten sposób powstały kamery Cameron/Pace, dzięki którym doskonałość trzech wymiarów w „Avatarze” bije na głowę wszystko, co widzieliśmy do tej pory.
Czy to jednak wystarczy, by jednoznacznie stwierdzić, że przyszłością kina jest trójwymiar?
Wyniki finansowe „Avatara” świadczą o tym, że tak, ale także w przypadku filmów, które trafiają do dystrybucji w dwóch wersjach – dwu- i trójwymiarowej, dochody z projekcji w trzech wymiarach stanowią coraz większy procent. Do tej pory Hollywood wstrzymywał z poważniejszymi inwestycjami, chcąc ocenić, czy 3D to krótkotrwała moda, czy prawdziwy przełom. „Avatar” chyba te wątpliwości ostatecznie rozwiał. „W końcu życie jest trójwymiarowe, czemu nie tworzyć takiego kina?” – pyta retorycznie Cameron. Ano, choćby dlatego, że kino to nie tylko przejażdżka do rzeczywistego, czy magicznego świata, nie tylko sama iluzja, ale medium od zawsze odwołujące się do konwencjonalnej sztuczności. Na pierwszych pokazach ludzie przecież uciekali z kin na widok jadącego pociągu, a trzeci wymiar potęguje tylko tę iluzyjną warstwę filmowego obrazu. Dwuwymiarowe emocje wcale nie są mniejsze niż te generowane w trzech wymiarach, a być może jest wręcz przeciwnie. Są wciąż filmowcy, których interesuje bardziej kreacyjna warstwa obrazu niż dodawanie kolejnych wymiarów. Wielcy iluzjoniści ekranu, tacy jak Terry Gilliam wciąż wolą kreować swoje sztuczne światy w dwóch wymiarach. Bo czy trójwymiarowy „Parnasus” byłby plastycznie bardziej atrakcyjny niż dwuwymiarowy? Bardzo wątpliwe. Sądzę nawet, że gdyby Tim Burton zrobił swoją „Alicję w krainie czarów” w 2D, a nie 3D wyszłoby to filmowi na dobre. Bo obrazowa dosłowność czasem może oczarować, ale czasem przytłoczyć wyobraźnię.
O tym, że kreowanie nowych światów może dawać niesamowite rezultaty przekonuje choćby „Incepcja” Christophera Nolana. To innowacyjność polegająca na czym innym niż innowacyjność „Avatara”. Bo techniczne nowinki zaprzągł Nolan do wykreowania nie iluzji jakiegoś realnego, czy wymyślonego świata, ale do wykreowania świata od nowa. Alternatywnego świata snów, rządzącego się własnymi prawami fizyki, własną surrealistyczną logiką. Pokazał Nolan, że zacieranie granic fikcji i rzeczywistości wcale się w kinie nie wyczerpało, że wciąż można stwarzać światy, których nie ma, naśladować rzeczywistość snu, marzenia, budować krainy baśni albo futurystyczne światy. Podążył Nolan tropem braci Wachowskich, którzy w „Matriksie” udowodnili, że efektowne widowisko można wpisać w ramy filozoficznej rozprawy na temat symulowaniu realności, z czego współczesna kultura obrazkowa uczyniła coś na kształt fetyszu. „Incepcja” idzie w tym samym kierunku odwołując się do freudowskiej symboliki, do obrazów rodem z podświadomości. Jest jednocześnie wspaniałym spektaklem i manifestem wiary w kreacyjną, a nie tylko odtwórczą moc filmowego obrazu, któremu niepotrzebne są dodatkowe wymiary.
W tym sensie „Incepcja” jest jakby dopełnieniem „Avatara”, pokazując, że filmowa iluzja może się rozwijać w różnych kierunkach.
Trzeci wymiar będzie w najbliższych latach w natarciu. Kamery użyte w „Avatarze” posłużą Stevenowi Spielbergowi przy realizacji „Tintina”. Guillermo del Toro zamierza nimi nakręcić „Hobbita”, Peter Jackson zapowiedział, że wszystkie swoje filmy chce kręcić w 3D, a przy okazji zaadaptować do tego formatu swego „Władcę pierścieni”. Także George Lucas zapowiada powrót na ekrany „Gwiezdnych wojen” w stereowizji. Jakaś rewolucja się właśnie na naszych oczach dokonuje. Ale, czy trójwymiar okaże się tak samo przełomowy, jak rewolucja dźwiękowa, wcale nie jestem przekonany. Wtedy kino zmieniło się jako medium, teraz zmieni się co najwyżej stopień obrazowości ekranowej iluzji. Prawdziwą jakościową zmianę przynieść może dopiero wymyślenie projektora holograficznego zdolnego zawiesić obraz w powietrzu, tak abyśmy oglądali świat prawdziwie trójwymiarowy, bez oszukiwania mózgu okularami. I to z dowolnej perspektywy, kąta i dowolnej strony. Tylko, czy to w ogóle będzie jeszcze kino?
Wojtek Kałużyński

Aktualności
Nowe oblicza kina
Niby wszystko w kinie już było, wszystko zostało opowiedziane, coraz to nowi prorocy wieszczą rychły koniec filmu, a jednak kino nie tylko wciąż trwa, ale ciągle pokazuje nowe oblicza.
Komentarze (0)