Skąd pomysł, żeby napisać political fiction i romans jednocześnie?
Zygmunt Miłoszewski: - Na początku była kawa. Piłem ją z Janem Ołdakowskim, dyrektorem Muzeum Powstania Warszawskiego, który wręczył mi wydaną przez muzeum książkę „Warszawa niezaistniała” Jarosława Trybusia o wielkich przedwojennych planach przebudowy stolicy. I powiedział „a może byś napisał powieść w takim mieście, którego nigdy nie zbudowali”. Wtedy go wyśmiałem, ale myślałem sobie wieczorami: kurczę, jak by się musiała potoczyć historia Polski, żeby taka Warszawa powstała? I jakich bohaterów w niej umieść, żeby to miało sens? A że o romansie myślałem od dawna, wyszła w końcu z tego para, która dostaje od losu szansę, żeby jeszcze raz przeżyć swoją miłość. I miasto – a raczej cały naród – które dostaje szansę jeszcze raz przeżyć swoją historię. Komedia narodowo-romantyczna wyszła.
Polska w „Jak zawsze” po wojnie zamiast w obozie socjalistycznym znalazła się w bardzo bliskim sojuszu z Francją. Dlaczego wybrał Pan akurat ten kraj?
Mówię ostrożnie, bo choć to nie kryminał, nie chcę zdradzać za dużo. Ale faktycznie powieściowa Polska jest dość sfrancuziała, co wtedy – akcja dzieje się na początku lat sześćdziesiątych – wydawało się naturalne. Nawet w prawdziwych latach 60. to kultura i popkultura francuska były u nas punktem odniesienia, do czasu wszechświatowej dominacji Amerykanów. A gdyby historia potoczyła się inaczej, naszym naturalnym politycznym sojusznikiem byłaby Francja. Niemcy nie do przyjęcia, Związek Radziecki też, Anglia za daleko, a Polskie serduszko zawsze czule biło dla Paryża. Napoleon, Wielka Emigracja, Chopin, Maria Curie, de Gaulle walczący z Sowietami w Bitwie Warszawskiej. Mało kto wie, że generał został nawet odznaczony Virtuti Militari.
Móc przeżyć swoje życie jeszcze raz – tak samo lub inaczej, móc nacieszyć się ponownie szczęściem i skorygować błędy – to marzenie czy przekleństwo?
Zależy, kogo zapytać. Ja, gdybym się obudził w swoim dwudziestoletnim ciele, pewnie bym z wściekłości bił głową o ścianę. Ale mam raptem czterdzieści lat, jestem szczęśliwy, ciągle patrzę do przodu. Jednak różnie się ludziom układa. Znam takich, którzy by chcieli zacząć wszystko od początku. Bez względu na cenę. Znam takich z obsesją młodości. Moi bohaterowie zaczynają jako ludzie koło osiemdziesiątki. Im jest ciężko patrzeć do przodu, dla mnie „jeszcze raz” byłoby karą, dla nich „jeszcze raz” to ucieczka przed nadchodzącą śmiercią. Ale chciałbym, żeby wszyscy czytelnicy – bez względu na wiek – zadali sobie takie pytanie. A gdyby mnie to spotkało? Co bym zrobił? Jakie decyzje podjął?
Grażyna myśli: Starość nie jest naturalną kontynuacją poprzedzających ją etapów życia – dzieciństwa, młodości i dojrzałości. To jest zło. Zło, które trzeba wypalić żelazem. Pana bohaterowie to młode duchy, które wyzwoliły się ze starych ciał. Według Pana tylko ciała się nam starzeją?
Tak. Rozmawiałem z wieloma starszymi ludźmi, pracując nad książką, przede wszystkim ze swoimi rodzicami, którzy nie są podlotkami. Wszyscy mówią to samo. Budzimy się młodzi, dopiero potem nam się przypomina, że jesteśmy starzy. Sam muszę stanąć przed lustrem, żeby dowiedzieć się, że mam siwy łeb, żeby zrozumieć, że moje dzieci patrzą na mnie jak ja kiedyś na mojego ojca (wtedy w moim dzisiejszym wieku) – jak na jakiegoś dziwnego brzuchatego starego dziada, który ciągle się czepia.
Ludwik próbuje wykorzystać cofnięcie się w czasie i zarobić na tym, na czym komuś już się udało. Proponuje wydawcy powieści, które w naszych czasach są słynnymi bestsellerami. Co Pan chciałby „wynaleźć” cofając się w czasie o kilkadziesiąt lat?
Ha, też sobie zadawałem to pytanie! Przeklinając fakt, że jestem humanistą, że moja wiedza jest niewiele warta, że telefonu komórkowego bym nie wymyślił, ekranu LCD nie opatentował, internetu nie wytłumaczył. Chyba bym się więcej uganiał za kobietami. Tak, wiem, nie brzmi to jak „wynalazek”, ale mężczyzna zwykle uczy się rozmawiać z kobietami, kiedy ma już zakola, żonę, dzieci i kredyt na mieszkanie. A może właśnie od razu bym popędził do dzisiejszej żony, żeby poznać ją wcześniej?
Wracając do literackich pomysłów Ludwika. Wydawca ostrzega go, że różnorodność gatunków nie jest dla pisarza dobra, bo czytelnik idzie do autora jak do kucharza – do innego na tatara, do innego na sznycel. (…) autor pisze genialne romanse, cała Polska je sobie wstrzykuje jak heroinę, a on przychodzi, że teraz napisze nową „Lalkę” albo nową „Ziemię obiecaną”(…). Czasami da się wytłumaczyć, częściej przekupić, ale niektórzy są niezłomni, no i nie kończy to się dobrze. To o Panu? Dlaczego nie napisał Pan, jak sam wspomina w posłowiu, po prostu czwartego Szackiego?
Zabawne, redaktor się śmiał ze mnie, że ten fragment to fajny żart, ale będę go widział w każdej recenzji i każdym wywiadzie. No i proszę. Nie napisałem czwartego Szackiego, bo nie chciałem. Kropka. A jeśli chodzi o różnorodność gatunkową, to mam nadzieję, że czytelnicy wybaczą, w końcu napisałem oprócz kryminałów powieść grozy, bajkę, powieść przygodową. Wiedzą, że nie będą we mnie mieli polskiego Simenona, że nie dam im siedemdziesięciotomowego cyklu, ale za każdym razem będę się starał, żeby zabrać ich w inną podróż. Kucharz szalony, karta co dzień inna, takie knajpy też mają powodzenie.
Który gatunek dał Panu najwięcej satysfakcji i – przede wszystkim – czy możemy liczyć na powrót prokuratora Szackiego?
Co do Szackiego, to mówię szczerze: nie mam pojęcia. Dziś myślę o kilku różnych rzeczach do napisania, ale Szackiego wśród nich nie ma. Ale może mi się odwidzi za parę lat? Bardzo się zdziwię, ale wykluczyć nie mogę. A satysfakcja? Ciągle mam sentyment do „Bezcennego”, uważam, że jako pisarze zbyt łatwo zapomnieliśmy, że literatura nie ma żadnych granic, że wszystko jest możliwe. Że możemy pisać fajne, mądre powieści przygodowe, w których dzieje się tyle, że nawet najbogatszy hollywoodzki producent powie „no nie, tego się nie da zrobić”. Powiedziałbym coś o „Jak zawsze”, ale nie chcę zapeszać. Niech się ukaże, niech się czytelnicy wypowiedzą, wtedy pogadamy o satysfakcji.
Komentarze (0)