Plotkarstwo i podglądactwo leży w mojej naturze. Podświadomie wybrałem radio, przeczuwając, że będę tam pasował jak ulał.

Kiedy poszedłem na przesłuchania do Rozgłośni Harcerskiej, stacja czekała na koncesję i miała roczną przerwę w nadawaniu. Ponownie miała wystartować 3 września 93 roku audycją Jurka Owsiaka. Ja i mój przyjaciel Aleks mieliśmy wejść po Owsiaku z autorską „Huśtawką”. Kilka godzin wcześniej szefowie poprosili, żebyśmy zrobili próbną audycję. Kiedy było już po, wpadli do studia z gratulacjami i oznajmili, że właśnie poszliśmy w eter. Debiutowałem, nawet o tym nie wiedząc. Na pierwszym kolegium, na którym spotkali się wszyscy ludzie zaangażowani w tworzenie Rozgłośni, a byli wśród nich nasi idole, prowadzący autorskie audycje – Tomek Lipiński i zespół Dezerter, posumowano pierwszy tydzień emisji. Okazało się, że wyszła ogólna kaszana i turbo kicha, a jedyną audycją, która zasługuje na pochwałę, jest nasza „Huśtawka”. Po raz pierwszy w życiu zostałem doceniony za coś, co zrobiłem z własnej, nieprzymuszonej woli. Nie mogło być inaczej – zakochałem się w radiu. Po latach dowiaduję się, że „Huśtawka” była audycją kultową. Miała swój fanklub wśród małolatów, którzy nas nagrywali i słuchali na biwakach (śmiech).


Kiedy na dobre wsiąkłem w Rozgłośnię, rzuciłem dotychczasowe studia (byłem na trzecim roku romanistyki) i przeniosłem się na dziennikarstwo.

Ale w Rozgłośni też nie zagrzałem miejsca– odszedłem po dwóch latach do Radia Zet. To był niewątpliwy awans, ale awans nie zawsze wiąże się ze zmianą na lepsze (nie licząc pieniędzy, bo w Rozgłośni pracowałem za darmo). Wprost ze studenciarskiej sielanki, gdzie nie było żadnej dyscypliny i gdzie mówiło się co chciało i ile chciało, wpadłem do profesjonalnej machiny, w której rządziła playlista i nie było mowy o graniu piosenek spod pachy. Żarty się skończyły. Ta machina mnie wymełła i wypluła. Ale muszę oddać jej sprawiedliwość, bo właśnie Radio Zet w sensie zawodowym było moją szkołą życia.

Z Radia Zet wyleciałem z wielkim hukiem i była to najbardziej spektakularna porażka w moim życiu.

Byłem tuż przed egzaminem z historii prasy polskiej u największej kosy na roku, profesora Ślisza, kiedy dostałem telefon z sekretariatu radia z informacją, żebym już więcej nie przychodził. Co z tego, że z egzaminu dostałem piątkę? Czułem się przegrany, bo kiedy człowiek ma dwadzieścia jeden lat, to albo w ogóle nie myśli o pracy, albo odnosi same sukcesy. Obraziłem się na radio i postanowiłem, że nigdy w życiu nie będę gadał do sitka.
Ale nie dotrzymałem słowa. Na Placu Trzech Krzyży spotkałem Mikołaja Kunicę, który był wtedy prawdziwym wyrwanym ze Starówki załogantem – na głowie irokez, na grzbiecie ramoneska, na nogach glany – to on namówił mnie, żebym spróbował swoich sił w Radiu Kolor. Zachęcił mnie doborowym towarzystwem.

Spróbowałem. Na początku prowadziłem nocne audycje, później pojawiła się moja autorska „Jazda Figurowa”. To było fajne radio w kapciach. Byliśmy grupą wariatów, którzy traktowali radio jako hobby, bez napinki. Kiedy po raz pierwszy zadzwonili do mnie z RMF–u, w ogóle nie chciałem słyszeć o transferze. „Jazda figurowa” miała swoją renomę, było mi wygodnie, a poza tym przejście do RMF–u wiązało się z przeprowadzką do Krakowa i zakończeniem edukacji ze statusem wiecznego studenta. Ale kiedy po pół roku ponownie odezwała się Ewa Miszczak i zaczęła obiecywać złote góry, pomyślałem, że ani Radio Kolor nie jest na zawsze, ani wykształcenie wyższe nie jest z pewnością moją przepustką do szczęścia i postanowiłem spróbować.
W 99 roku na cztery lata trafiłem na Kopiec Kościuszki, skąd nadawało radio RMF. Za sprawą „Poplisty”, którą prowadziłem, zacząłem być kojarzony z muzyką popularną. A prywatnie zawsze jarał mnie rock’n’roll!

O wielu ważnych, przełomowym wydarzeniach w naszym życiu decydują przypadki – tak właśnie trafiłem do Antyradia.

Piłem kawę z kumplem zaangażowanym w robienie Radia ’94, kiedy dosiadł się do nas jego szef. Od samego początku byłem zafascynowany tym projektem i nie omieszkałem podzielić się kilkoma swoimi uwagami. Po tygodniu zostałem zaproszony na bardziej oficjalne spotkanie, a po miesiącu byłem już dyrektorem programowym Radia ’94, przemianowanego później na Antyradio. To była ciężka fucha, a jednocześnie najciekawsze zawodowe wyzwanie, z jakim przyszło mi się zmierzyć. Tworzenie stacji radiowej od podstaw to spełnienie marzeń każdego radiowego oszołoma. Wymyślanie ramówki, dobieranie ludzi, którzy będą pasowali do tego projektu, absolutna wolność wyboru. Ale była też druga strona medalu – dawałem stacji swoją twarz i brałem odpowiedzialność za jej powodzenie. Kiedy słupki słuchalności nie rosły w takim tempie, w jakim powinny, kiedy obcięto nam budżet, musiałem znosić całe mnóstwo codziennych upokorzeń. Zbieranie cięgów w prasie nie było jeszcze najgorsze, najgorsze było zwalnianie kumpli, których wcześniej zatrudniłem. Ale i tak była to gra warta świeczki.


Kiedy rodziła się koncepcja Antyradia, miałem jedno założenie – ma być to stacja złośliwa i niepokorna
.

Szukałem ludzi, którzy pasowaliby do tego obrazka, a Kuba Wojewódzki był idealny. Znane nazwisko i niewyparzona gęba. Nie znałem Kuby osobiście, ale kiedy zadzwoniłem z propozycją współpracy, zareagował entuzjastycznie. Prze dwa miesiące spotykaliśmy się w „Szparce” i szukaliśmy patentu na jego audycję. I w końcu wpadłem na pomysł, że może wystąpilibyśmy razem – on totalny anarchista, którego nie trzeba nikomu przedstawiać, i ja, chłopak z kojarzony z „Poplistą”. Miała być to lista przebojów, w której nie będzie mówiło się o piosenkach, ale wydarzeniach z gazet. Królować miały kpina, żart i ironia. Wystartowaliśmy 17 października 2003 roku popołudniową „Kitlistą”, którą po pół roku przenieśliśmy do porannego pasma i przemianowaliśmy na „Antylistę”. Audycja szybko chwyciła, bo wtedy nie było jeszcze ani Szymona Majewskiego, ani „Szkła kontaktowego”.

Odszedłem z Antyradia, kiedy stację wykupił koncern EuroZet.

Obeszło się bez żalu i wyrzutów sumienia – projekt był rozhulany, a ja nie miałem najlepszych wspomnień z pracy w medialnej korporacji. Dalej pracuję z Kubą, tylko w innej rozgłośni. Robimy ciągle to samo – śmiejemy się z ludzi show biznesu. Obrażają się, ale głównie na mnie, bo Kuba to ten ważniejszy, z nim lepiej trzymać sztamę (śmiech). Nie przeszkadza mi to. Ja wciąż robię to, co lubię – podglądam i plotkuję. A ponieważ w tym kraju jest mnóstwo osób, które postrzegają siebie przez pryzmat opinii innych na swój temat, jeszcze długą będę miał zajęcie. Czasami mam tylko obawy, czy poruszając się ciągle w obszarze tej samej konwencji, nie zacznę pożerać własnego ogona. Ale nie musi mnie to spotkać.

Jest kilku radiowców w tym kraju, którzy od lat gadają do sitka i nie są rutyniarzami. Prawdziwi mistrzowie.

Wśród nich moim absolutnym idolem był, jest i będzie Wojciech Mann. Poza kilkoma wpadkami, od lat trzyma wysoki poziom. Co ciekawe, nigdy nie spotkaliśmy się zawodowo. Zadecydował o tym sam pan Wojtek, który dwa razy nie przyjął mnie do pracy. Nie chciał mnie ani w Radiu Kolor, tuż po powstaniu stacji, kiedy organizowano pierwszy nabór, ani w Radiu Pogoda, któremu wraz z Materną szefowali przez jakiś czas. Na swoje usprawiedliwienie powiem, że w obydwu przypadkach odpadałem tuż przed ścisłym finałem.
Drugą osobą, przez którą na poważnie zainteresowałem się radiem, był Piotr Makak Szarłacki, radiowiec–anarchista, który pokazał, że w radiu można robić rzeczy, których dotąd nie można było robić – mianowicie kląć i milczeć. Byłem fanem jego audycji w Radiu Kolor, żadnej nie przegapiłem
i nawet brałem udział w jego popieprzonych konkursach. Ja po prostu chciałem być Makakiem!
Mógłbym jeszcze wymienić co najmniej trzy nazwiska: Jan Chojnacki, dziennikarz radiowej Trójki, specjalista od bluesa, Darek Maciborek – uosobienie luzu i nonszalanckiej elegancji, Robert Kotonowicz  – ikona nowoczesnego radia. To są prawdziwi radiowcy. Co by się nie działo, wszystkie ścieżki w ich życiu prowadzą do radiowego studia.


Ja, zdeklarowany radiowiec, od jakiegoś czasu romansuję z telewizją.

Od kilku miesięcy prowadzę autorski program na TV4, ale tym, co mnie na poważnie zafascynowało, jest produkcja telewizyjna. Kiedy wyprodukowałem swój pierwszy program dla TV, „Czułe dranie”, nie miałem absolutnie żadnego doświadczenia ani jako producent, ani jako reżyser.
Znów oberwałem cięgi, ale krytyka tylko mnie zahartowała. Kiedyś radio było całym moim życiem, nie wyobrażałem sobie, że mógłbym robić cokolwiek innego. Do dziś odczuwam coś w rodzaju uzależnienia od małego, intymnego, radiowego świata. Abstynencja
wywołuje u mnie autentyczny fizyczny dyskomfort. Strasznie podoba mi się to, że radio ewoluuje do oldschoolu. Do radia gadanego, autorskiego, do dziennikarstwa, które nie kończy się na zapowiadaniu piosenek. Przyznaję – telewizja coraz bardziej mnie wciąga. Kiedyś bałem się życia bez radia, dziś już jestem w stanie sobie je wyobrazić. Ale jedno jest pewne – sam z siebie nigdy z radia nie zrezygnuję!


Rozmawiała Magdalena Karst - Adamczyk

 

PDF_empik.jpg PDF - pismo warsztatowe Instytutu Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego