„Radio Yokohama”, czwarta książka Marcina Bruczkowskiego, autora trzech
bestsellerów, w tym kultowej „Bezsenności w Tokio”, to unikalna powieść
na dwa głosy – żeński i męski. Dramatyczne wydarzenia z życia japońskiej rozgłośni radiowej widziane są bowiem oczami dwojga bohaterów: Martina – Polaka, 39-letniego realizatora nagrań, i Amandy – młodej piosenkarki z Malezji. Para narratorów różnej płci obserwuje więc te same zjawiska, a jednak widzi co innego...
Aby zapewnić realizm psychologiczny i językowy tego dwugłosu, Marcin Bruczkowski zaprosił do współpracy Monikę Borek – polską autorkę mieszkającą na Dalekim Wschodzie. Stworzyła ona postać Amandy i napisała większość jej kwestii. Zabieg ten dał znakomite rezultaty: książka w sposób naturalny i plastyczny pokazuje istotę innego postrzegania świata przez mężczyznę i kobietę, subtelne, ale realistyczne różnice w ich myśleniu i komunikowaniu się z otoczeniem.
Jak wszystkie książki Bruczkowskiego, „Radio Yokohama” jest napisana niezwykle dynamicznym językiem, dominuje w niej żywy, dowcipny dialog. Bruczkowski nigdy nie opisuje, tylko skłania czytelnika do aktywnego uczestnictwa w wartkiej akcji, do doświadczania codziennego życia w rozgłośni Radia Yokohama – życia fascynującego i zaskakującego, a przy tym bardzo japońskiego, opartego na autentycznych doświadczeniach i przygodach autora, który sam spędził w Japonii dziesięć lat, pracując tam m.in. w rozgłośni radiowej jako realizator dźwięku.
Ta powieść, obok warstwy lekkiej, łatwej i przyjemnej, błyszczącej znakomitym humorem językowym i sytuacyjnym, ma też warstwę głębszą, skłaniającą do zastanowienia się, jak i dlaczego ludzie się nie słuchają. Jest to bowiem przede wszystkim książka o tym, dlaczego się nie rozumiemy – o różnicach głębszych nawet, niż tylko te oczywiste – płciowe czy kulturowe. To również frapująca opowieść o procesie izolowania się od społeczeństwa grupy ludzi, którzy budują sobie zamknięty świat wewnątrz murów niesamowitego budynku, tworząc swoisty mikrokosmos, w którym – jak w teatrze absurdu – oglądamy różne zjawiska naszego świata niejako w krzywym zwierciadle.
Misternie skonstruowana sieć wątków zbiega się w zaskakującym i dającym wiele do myślenia zakończeniu, które stanowi punkt kulminacyjny powieści. I dopiero po skończeniu tej zapierającej dech w piersiach podróży przez zagmatwane korytarze i korytarzyki Radia Yokohama zdajemy sobie sprawę, że raz po raz wybuchając śmiechem, przeżyliśmy coś niezwykłego i wzbogacającego. Że oto mamy przed sobą wartościową książkę traktującą o kondycji ludzkiej, wzlotach, upadkach, momentach kryzysu i metamorfozy, o odkrywaniu siebie i nie zawsze udanych próbach otwarcia się na drugiego człowieka.
Fragment książki:
Wtorek, 1 czerwca 1999
– Andrzej? Wykręć no numer pana Hayakawy i dowiedz się, gdzie ich wcięło. Cały ten zespół. Przyjechali ponoć o dziesiątej, mieli się tylko przebrać (ciekawe, po co i w co), jest jedenasta, więc... HĘ??? Zgiń, przepadnij, siło nieczysta!!! Wyrzuć to natychmiast!
– Errr...?
– Komórka!!! Wyłącz tę komórkę! Wyrzuć ją przez okno! Zakop pod ziemią, przyklep i podlej wiadrem wody!
Andrzej przerwał pisanie sms-a i patrzył na mnie z wyrazem twarzy wyraźnie komunikującym nie najwyższą opinię o moim zdrowiu psychicznym.
Zlitowałem się:
– Szanowny kandydacie na czeladnika na pomocnika młodszego realizatora. Lekcja Pierwsza. Nie, czekaj, Trzecia, pierwsza była na temat niekichania w mikrofon wstęgowy, a Druga o niestawianiu kubka z kawą na sprzęcie wartym pół miliona jenów. No więc Lekcja Trzecia, która powinna była być pierwszą. Uważaj: Komórka Wrogiem Akustyka. Komórka to – zniżyłem głos – Brzydkie Słowo. W studiu nigdy, przenigdy nie używamy telefonów komórkowych! Chyba że chcesz zobaczyć Gniew Bosa, gdy na idealnie nagranej ścieżce, na tym wymęczonym, dwudziestym piątym tejku5, kiedy perkusista WRESZCIE zagrał równo, usłyszysz: „BI BIP!!! BI Bip!! Bi bip! bi bip...”.
Tak, kilku widziało Gniew Bosa. Zauważyłeś może te pionowo wbite deski na podwórku? No, pewnie tam jeszcze nie byłeś. Obejrzyj je sobie w czasie przerwy. Na razie uwierz mi na słowo. Nikt z nich już ci nie powie, jak wygląda Gniew Bosa. Cha, cha! – Roześmiałem się ponuro.
Andrzej próbował roześmiać się do wtóru, ale mu nie wyszło. Patrząc na mnie z „Ty tylko żartujesz, prawda?” wypisanym na twarzy, wyszedł tyłem z reżyserki, niosąc w wyciągniętej ręce swój telefon komórkowy, trzymany dwoma palcami za antenkę.
Gruchotliwy hałas z głębi korytarzyka zakomunikował, że Andrzej zapomniał o Schodku.
Dobrze. Lekcja na całe życie. Chyba mu nawet odpuszczę pisanie czterdzieści pięć razy w kajecie „Nie będę wnosił do studia telefonu komórkowego”. Jak kazałem pisać temu młodemu Japończykowi, Koji Tanaka, który był moim Młodszym dwa lata temu. On chyba spał z tą swoją komórką. Całował ją zapewne na dzień dobry. Gdyby mógł, wszczepiłby ją sobie. Gdzieś. Trzy razy próbował przemycić telefon do studia, aż poznał Gniew Bosa... HA! Siedział potem po godzinach i pisał w kajecie...
Właśnie, gdzie kajecik?
Odnalazłem na stole czarny zeszyt Andrzeja marki Moleskine, kultowy notatnik realizatorów nagrań. Otworzyłem pierwszą stronę.
Hmmm... starannie wpisał ołówkiem datę i numer dzisiejszej sesji, numer studia i nazwisko realizatora. Bardzo ładnie. Porządny chłopak. Dalej – wytwórnia i nazwisko producenta: Morie. Nie znam gościa. Wysłał faks, że przyjedzie jutro i żeby zacząć nagranie bez niego.
Co my tu jeszcze... Aha, nazwa zespołu: Y2K. Tak. Baaardzo oryginalne. Dziś wszystko ma w nazwie „2000”, „Milenium”, „Y2K” albo „Nawróćcie się, Koniec Świata Blisko”.
No nic, grunt, że jest nazwa. Za to nie ma kapeli.
Gdzie są ci infernalni muzycy???
Chwyciłem za słuchawkę telefonu stacjonarnego i wykręciłem numer pana Hayakawy.
– Hayakawa-san ohayo?! Jak szanowne zdrowie? Czy wszystko w porządku? Zespół dotarł...?
Słuchałem przez chwilę, potakując.
– Dobrze, wyślę do nich Andrew. Znaczy... mojego pomocnika. Tak, oczywiście, szefowa... to znaczy szanowna pani Orita... została powiadomiona. Tak, otrzymałem zgodę. Ucieszyła się nawet, bo inaczej mielibyśmy problem z nagrywaniem tej nowej malajskiej wokalistki, Amandy... Tak, jak zawsze liczę na pana cenną pomoc i uczoną poradę... Tak. Dziękuję.
Odłożyłem słuchawkę i podniosłem głowę. Andrzej przyglądał mi się badawczo, ale jakby z ulgą: szef rozmawia przez telefon, więc chyba nie postradał do końca zmysłów.
– Andrzej? Biegnij do części hotelowej. Proszę: zrób sobie ksero tej mapki, bo inaczej tu nie wrócisz. Umiesz obsługiwać kopiarkę? Brawo. A teraz cwałuj do hotelu, bo kapela tam tkwi od dziesiątej. Sprawdź, co robią, i wytłumacz grzecznie, że czekamy w studiu. Czekaj! – Złapałem go za ogon koszuli, kiedy już znikał w drzwiach. – Jak się ma twój japoński?
– Dziękuję, dobrze. Pozdrowię go od Bosa – odpowiedział i pobiegł.
No proszę, pyskaty Młodszy mi się trafił – pomyślałem. – Cóż, oni wszyscy tacy. Tylko Koji był inny. Nie licząc fetysza komórkowego, grzeczny aż miło. Za to nic do niego nie trafiało, a jak czegoś nie rozumiał, siedział w kącie pół dnia, zbierając się na odwagę, żeby zapytać. Czasem cały dzień. Albo dwa. Naprawdę: potrafił przez dwa dni obgryzać paznokcie, pocić się, drapać w głowę i sykać z zakłopotaniem przez zęby, próbując ułożyć w myślach skomplikowaną i przerażająco odważną wypowiedź typu: „Eeetoo... przepraszam, szefie, to skąd mam przynieść te taśmy...?”.
Tak, zdecydowanie wolałem młodego Kanadyjczyka. Bystry chłopak i szybko się uczy. I pyta, jak nie wie...
– Co tam, John?
Do reżyserki wpadł nasz szalony DJ, gubiąc jeden kapeć w progu. Powiódł nieprzytomnym wzrokiem dookoła, wsadził rudą czuprynę pod stół mikserski, walnął parę razy pięścią w ścianę i wybiegł.
Kapeć został.
Świetnie. W tym studiu zdarzały się już dziwniejsze rzeczy. Jeśli będzie chciał, to mi powie. Jeśli nie – drugie dobrze. Na szczęście zawsze szanował czerwony napis nagranie w toku, świecący się nad drzwiami w czasie sesji.
Wrócił Andrzej.
– Szefie...
– Czeladniku?
– Oni powiedzieli mi przez drzwi garderoby, że się... malują.
– Ma... co?
– ...lują.
– I przymierzają suknie ślubne? OK, jestem tolerancyjny i wyrozumiały dla alternatywnych form egzystencji, ale czas studyjny KOSZTUJE. Ściągnij mi ich natychmiast, a potem idź do studia B zająć się Amandą. Nie, czekaj, razem pójdziemy. A potem raz-dwa zrobimy porządek z zespołem.
Poszliśmy.
Droga ze studia A do B była dziś nieco utrudniona ze względu na ogromne pęki kabli, pokrywające podłogę w korytarzyku między windą na trzecie a klatką schodową na czwarte. Kabli we wszystkich kolorach tęczy, choć w odcieniach raczej pastelowych. Kabli grubych i cienkich, splątanych, wijących się jak węże, czasem groteskowo rozciągniętych, czasem poskręcanych, jakby w przedśmiertnych konwulsjach.
Stąpaliśmy w skupieniu, poruszając się skomplikowanymi zygzakami po nielicznych wolnych obszarach starej, wzorzystej klepki, przebłyskującej wśród kolorowego chaosu.
W pewnym momencie łamigłówka mnie pokonała i po zrobieniu jednego kroku do przodu okupionego dwoma wstecz dałem za wygraną: rozsunąłem przewody w miejscu, gdzie były trochę przerzedzone.
– Wybacz, Ikeda-san – mruknąłem.
– Kto? – zapytał Andrzej.
– Techniczny. Nie wiem, co tu kombinuje, więc lepiej nie ruszać. To najbardziej roztargniony człowiek na świecie, więc nie zdziwiłbym się, gdyby sam już nie pamiętał, co miał zamiar zrobić z tym instytutem kablownictwa. Ale... lepiej nie ruszać. Mam pewne doświadczenia... Opowiem ci kiedyś.
Rosner & Wspólnicy / F.N.
Komentarze (0)