22 marca na ekranach polskich kin zagości nominowany do Oscara dokument „Sugar Man”, który opowiada historię tak niewiarygodną, że niektórzy biorą go za jeden z mockumentów, czyli tak zwanych sztucznych dokumentów. Jego twórca Malik Bendjelloul przedstawił w nim historię Sixto „Sugar Mana” Rodrígueza, muzyka, który w ojczystych Stanach Zjednoczonych był anonimowym obywatelem, a w Republice Południowej Afryki – megagwiazdą. Reżysera zapytaliśmy, jak ta niesamowita historia trafiła w jego ręce, jaka była w tym rola przypadku i dlaczego kilka godzin po tym, jak dowiedział się o oscarowej nominacji, nie był pewny, czy zdarzyło się to naprawdę.
„Sugar Man” nie jest twoim pierwszym filmem poświęconym muzykowi. Co Cię tak pociąga w tej dziedzinie sztuki?
Naprawdę lubię muzykę, ale jest z nią pewien zasadniczy problem: jeśli nie masz konkretnej historii, to trudno jest o niej opowiadać. Muzyka jest kompletnie niewerbalna. Nie da się jej przełożyć na słowa ani wytłumaczyć. To jest właściwe niemożliwe. Muzyka to raczej pewnego rodzaju wewnętrzne doświadczenie, magiczne przeżycie. Dlatego tym razem bardziej zależało mi na znalezieniu historii. Tą, którą pokazałem w „Sugar Manie”, byłem po prostu powalony. To jedna z najlepszych historii, jakie w życiu słyszałem.
Jak zareagowałeś, kiedy ją pierwszy raz usłyszałeś?
Pierwszy raz zetknąłem się z nią w Afryce. Oczywiście, nie mogłem w nią uwierzyć. Myślałem, że to jakaś fikcja, ewentualnie dowcip.
Jak trafiłeś do Afryki?
Rzuciłem pracę w szwedzkiej telewizji, dla której kręciłem muzyczne dokumenty, i wyruszyłem w podróż w poszukiwaniu historii na dłuższy materiał. Zajęła mi ona pół roku. Zjeździłem wtedy Afrykę i Amerykę Południową. Kiedy już dałeś wiarę w prawdziwość historii, musiałeś odnaleźć jej bohatera. To akurat nie było specjalnie trudne. Jego rodzina powiedziała mi, że mogę do nich przyjechać i spotkać się z nim. Nie było problemu, żeby z nim porozmawiać, ale musiałem zjawić się bez kamery. Rodríguez bardzo jej nie lubi. Tak też zrobiłem, ale kamerę zabrałem. Wtedy, a potem co rok przez cztery lata, namawiałem go na rejestrację 10 -15 minut materiału.
Zbliżyliście się do siebie?
Zbliżaliśmy się z każdym spotkaniem coraz bardziej. Gadaliśmy przez godziny. Za drugim razem, kiedy się spotkaliśmy, Rodríguez odwiedził mój dom w Sztokholmie. Problemem była tylko ta nieszczęsna kamera. To było jak z dwoma magnesami naładowanymi dodatnio – jak ja zbliżałem się z kamerą, on się oddalał.
To przejaw „gwiazdorzenia”?
Nie, ani razu nie miałem takiego wrażenia. On po prostu tak ma, że za każdym razem, kiedy zbliżała się kamera, można mu zrobić maksymalnie jedno ujęcie.
Rodríguez zachowuje się tak samo w RPA i USA?
Nie zmienia się w ogóle. On po prostu kocha śpiewać, tylko to się dla niego liczy. Nie przeszkadza mu, że ogląda go 5 tys. ludzi w Afryce, ani że pracuje fizycznie w USA, chociaż to na scenie czuje się w swoim żywiole. Ma problem jedynie z pojawianiem się przed kamerą. To dziwne, bo w Afryce
on wyprzedza takie sławy, jak: Dylan, Beatlesi czy Rolling Stonesi. Jest prawdziwą megagwiazdą,
a w Ameryce jest nikim.
Jak myślisz, co stanowi istotę jego fenomenu?
On jako pierwszy nazywał pewne rzeczy po imieniu. Mówił, że system wkrótce się zawali. Rodríguez szedł w parze z białymi liberałami, którzy mieli realny wpływ na zmianę kształtu państwa. Inspirował
się zespołami, które grały ważną muzykę, miały ważny przekaz i wpływ na widoczne zmiany. To była kluczowa inspiracja dla niego, chociaż sam działał trochę jak pilot do telewizora – nie był do końca świadomy tego, co robi. Nie zdawał sobie sprawy ze zmian ani z wpływu, jaki miał na swoich słuchaczy tam, w RPA. Interesujące jest to, że był Indianinem, a zdołał porwać za sobą tłumy czarnych. W RPA dzieciaki nie mogły słuchać niczego innego poza białą muzyką. One kochały go bardziej niż kogokolwiek innego. Jeżeli jesteś w Afryce liberałem czy studentem i masz jakiekolwiek pojęcie o tym, co się dzieje: że Jimi Hendrix i James Brown byli najlepszymi gośćmi na świecie, tak samo jak jesteś świadomy, że tak naprawdę 90% kraju zamieszkują czarni. Biali byli w mniejszości, czuli się winni tego, co się tam dzieje, wstydzili się. Oni mieszkali w mieście, ale nie widzieli kraju. To było trochę tak jak w Niemczech w latach 30. Oni potrzebowali kogoś takiego, jak Rodriguez, kto powie im, „kaman, trzeba coś zrobić”. Tymczasem oni nic nie zrobili. To czarni oswobodzili ten kraj. Okazało się, że biali ludzie nie mogą im pomóc.
„Sugar Man” to nie tylko film o muzyce jako formie buntu, ale także o przypadku, który w Polsce znakomicie pokazał Krzysztof Kieślowski...
...twórca wspaniałych „Trzech kolorów”! On jest znakomity!
I „Przypadku”, filmu, który koresponduje z twoim obrazem. Jaka jest rola przypadku w twoim życiu?
Miałem szczęście kilka razy w życiu. Przez większość czasu masz wrażenie, że twoim życiem wcale nie rządzi przypadek, a im częściej on się ujawnia, tym częściej tłumaczysz to sobie tak, że to wcale nie przypadek. Wydaje mi się, że tak naprawdę, jeśli pracujesz nad czymś wytrwale, to w końcu dopisze ci także szczęście. Myślę, że to idzie w parze, choć oczywiście nie da się tego statystycznie wyliczyć ani udowodnić w żaden sposób.
A zatem - „Sugar Man” to efekt wytrwałej pracy czy przypadku?
Pracy. Znalazłem sześć świetnych historii podczas mojej podróży. Pozostałe pięć mogło być efektem
przypadku, ale tę traktuję jako efekt wytrwałej pracy. Przez miesiąc codziennie czytałem gazety, od
rana do nocy, non stop, żeby znaleźć jakieś interesujące historie. To było okropne! Myślałem, że skonam z nudów. Nie robiłem nic innego przez 25 dni. 26. dnia znalazłem historię o „Sugar Manie”.
Co z pozostałymi? Zamierzasz je zekranizować?
Może niektóre z nich. Na razie mam pomysły na kolejne historie. Do tego masz nominację do Oscara, która powinna dać ci możliwość pracy nad tym, na co tylko masz ochotę. Tak, to cudowne. Szczerze mówiąc, nie mam za bardzo czasu, żeby o tym myśleć, ale kiedy już to do mnie dotrze, myślę sobie: rany, stary, masz nominację do Oscara!
Pamiętasz, co robiłeś, kiedy się o tym dowiedziałeś?
Spałem. Oni mówią ci o tym o jakiejś piątej nad ranem. Kiedy zadzwonił telefon, byłem w euforii przez 5 minut, dopóki na powrót nie zasnąłem (śmiech). Kiedy się obudziłem, nie mogłem uwierzyć,
że to się stało, dlatego od razu sprawdziłem maila – potwierdzenie było już na mojej skrzynce.
Uważasz, że to przyniesie ważną zmianę w Twoim życiu?
Tak, teraz jestem przecież „reżyserem nominowanym do Oscara” (śmiech).
Rozmawiał: Artur Zaborski
Komentarze (0)