Ilona Łepkowska jest znana z ciętego języka widzom "Szkła kontaktowego"w TVN24. Scenarzystka i producentka – autorka sukcesu takich filmów jak: "Och, Karol" (1985), "Kogel-mogel" (1988), "Galimatias, czyli kogel-mogel II" (1989), "Nigdy w życiu!" (2004), "Nie kłam, kochanie" (2008) oraz licznych seriali, m.in.: "Klan", "Na dobre i na złe", "M jak miłość", "Barwy szczęścia".
Jaka jest naprawdę Ilona Łepkowska? W czym tkwi jej fenomen? Jaka była jej droga do sukcesu? Co ukształtowało jej niezwykłą wyobraźnię? Czego jeszcze nie powiedziała w licznych wywiadach dla kolorowych pism? Praca, rodzina, konflikty i przyjaźnie z aktorami, reżyserami, producentami oraz kulisy powstawania najpopularniejszych polskich seriali telewizyjnych – o tym właśnie jest książka "Ł jak Łepkowska" – zapis wielogodzinnych rozmów Andrzeja Opali z kobietą, którą tygodnik "Newsweek" umieścił na liście 50 najbardziej wpływowych Polaków.
Przeczytaj fragment książki "Ł jak Łepkowska":
Analfabeci, czyli o co komu chodzi w polskim show-biznesie
Jest rok 2004. Pani komedia romantyczna „Nigdy w życiu!” dostaje nominację do polskiej nagrody filmowej Orzeł za... najlepszy dźwięk. Czy to zemsta krytyków? A może pomylili się kinomani, którzy na ten film zagłosowali nogami?
Uznano widocznie, że to jedyna w tym filmie rzecz godna uwagi i warta nominacji... Okej, to jest prawo kolegów z Akademii. Sama jestem jej członkiem i co roku też te nominacje przyznaję. Być może się czasem mylę. Ja nie mam o to pretensji. Bardziej mam pretensje o takie sprawy, jak te związane z festiwalem w Gdyni w 2008 roku, o których mówiliśmy. Jeszcze na moment wrócę do tego tematu, bo ludzie, którzy zakwalifikowali do konkursu „Lejdis” i „Ranczo Wilkowyje”, a odrzucili „Nie kłam, kochanie”, podali uzasadnienie wyboru. Otóż stwierdzili, że zakwalifikowali te dwa filmy, owszem, komercyjne w formie, ale mówiące prawdę o przemianach zachodzących w Polsce, oddające nowe zjawiska, które się w naszym kraju pojawiły. To ja wtedy pytam, czy komedia „Nie kłam, kochanie” też w jakimś sensie nie pokazuje ludzi w nowej polskiej rzeczywistości? Wokół nas jest mnóstwo takich facetów, którzy szybko przyzwyczaili się do wysokiego standardu życia, a potem nie potrafią sobie poradzić, gdy to się kończy, gdy ich świat się wali, bo tracą pracę i lądują na bruku...
Natomiast Orły to jest nagroda środowiska i przed werdyktem kolegów ja mogę tylko kiwnąć głową i stwierdzić, że jeśli tak, to znaczy, że film nie jest wiele wart... Widzę jednak, że zachowana została przy tych nagrodach tendencja odwracania się od publiczności. Ja nie mówię, że fakt sukcesu kasowego usprawiedliwia wszystko. I że gdy pojawi się źle nakręcony film o haniebnym przekazie moralnym, ale będzie miał dużą publiczność, to należy paść przed nim na kolana i dać mu nagrodę. Absolutnie nie! Ale jeśli filmy są nieźle zrobione, jak „Nigdy w życiu!” i „Nie kłam, kochanie”, mają dobre aktorstwo, niezłą muzykę, to należy je potraktować jak inne. One są tylko przedstawicielami odmiennej kategorii, innego gatunku. To komedie romantyczne, od lat znane i powszechnie oglądane na całym świecie. I można je robić gorzej albo lepiej. Ale nie można ich z zasady dyskwalifikować. A już na pewno nie powinno się pomijać dobrych kreacji aktorskich tylko dlatego, że pojawiły się w filmie komercyjnym z założenia.
Może zacząć – wzorem Amerykanów – przyznawać z pompą nagrody typu box office, czyli za największą frekwencję?
Ależ my już mamy taką nagrodę, tylko chyba mało kto – poza zainteresowanymi – o niej wie! Istnieje Stowarzyszenie „Kina Polskie”, zrzeszające właścicieli kin, które przyznaje – podobnie jak za płyty – Srebrne, Złote i Platynowe Bilety za liczbę widzów, którzy kupili bilet na film. Ja – jako współproducentka – jestem posiadaczką już dwóch Platynowych Biletów, za „Nigdy w życiu!” i „Nie kłam, kochanie”.
Jest także nagroda Bursztynowe Lwy, po raz pierwszy wręczona w roku 2006 na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni.
Otrzymują ją twórcy filmu – reżyser, producent i dystrybutor – o największej w kraju frekwencji. Pierwsze przyznano za „Tylko mnie kochaj”, ale już dwa lata później nagrodę odebrał Andrzej Wajda za „Katyń”. Ja mam bardzo, bardzo krytyczne zdanie o komedii „Dlaczego nie”, chociaż zrobili ją moi bliscy znajomi i współpracownicy, ale jednak jest to film, który miał milion trzysta tysięcy widzów. I dostał tę nagrodę w roku 2007. Proszę jednak zauważyć, jak zachowują się czasem koledzy. Gdy na scenę w Gdyni wszedł Tadeusz Lampka, by jako producent „Dlaczego nie” odebrać Bursztynowe Lwy, na sali rozległy się gwizdy i buczenie.
Dlatego mówię głośno: jeśli ktoś zrobił film dla ponad miliona widzów i nie wziął ani grosza z państwowych pieniędzy, nikomu nie ukradł ani złotówki, nie zmuszał widzów do pójścia do kina, i nie jest to film niemoralny ani wypaczający gust widowni, film szkodzący psychice widzów, to, przepraszam bardzo – odczepcie się! Nie idźcie do kina, jeśli nie chcecie, ale nie gwiżdżcie! Bo to jest w końcu efekt czyjejś ciężkiej pracy... Trzeba było zrobić coś lepszego, co zgromadziłoby większą publiczność, droga wolna.
Znam również argumenty drugiej strony. Że takie filmy psują gust widzów, bo się kinomanów przyzwyczaja do łatwego kina... Moim zdaniem widzowie nie są idiotami. Oczywiście, na film trudny i jak to się ładnie mówi: ambitny, nie pójdzie pewnie półtora miliona widzów, jeśli nie będzie to ekranizacja szkolnej lektury, ale pięćset tysięcy już może pójść. Myślę o takich obrazach, jak „Plac Zbawiciela” czy „Edi”, bo one miały taką widownię. O tym, czy ja psuję gust kinomanów, mogą ze mną rozmawiać państwo Krauze, autorzy pierwszego wspomnianego filmu, bądź Piotr Trzaskalski, reżyser drugiego. A nie osoby, które robią filmy dla czterdziestu tysięcy widzów. Naprawdę trzeba mieć jakiś tytuł do tego, żeby szydzić z czyjegoś sukcesu frekwencyjnego.
Czy polscy krytycy zawsze tacy byli?
Prawdę mówiąc, nie pamiętam, w jaki sposób oceniany był „Och, Karol”. Podejrzewam, że równie źle. Jeśli jednak co roku ten film jest powtarzany w telewizji i zawsze ma widownię rzędu trzech, a czasem czterech milionów, to ja powiem tylko: dziękuję. Jeśli ludzie ten film znają, cytują z pamięci całe dialogi, wiedzą, jak się kończy, a mimo wszystko decydują się go oglądać, mając do dyspozycji czterdzieści innych kanałów i półkę z filmami na DVD w domu, to o czymś to chyba świadczy. Być może krytycy pisali o tej komedii źle, natomiast ja uważam, że ten film miał naprawdę fajny pomysł. Zrobiony dzisiaj w Hollywood w gwiazdorskiej obsadzie, gdzie Karola zagrałby jakiś młody George Clooney, albo ktoś tego typu, otoczony ślicznymi aktorkami, byłby przebojem na całym świecie. Ponieważ jest to dobrze pomyślana, dobrze skonstruowana historia, w dodatku całkiem zabawna. Nie mam się czego wstydzić, naprawdę. Uważam też, że w ogóle nie mam na swoim koncie niczego, czego musiałabym się wstydzić. Żadnej totalnej kichy, może poza serialem „Aby do świtu”.
Naprawdę, gdy spoglądam rano w lustro „przy goleniu”, że się tak wyrażę, to spokojnie patrzę sobie w oczy, bo nigdzie i nigdy nie dałam ciała. Nie mam takiego poczucia. Natomiast wiem oczywiście, że nie jestem ulubienicą i pieszczoszkiem krytyki, ale też nie spodziewam się nią być. Nigdy. Nigdy w życiu (śmiech).
Prószyński Media
Komentarze (0)