Julia Marcell lubi zaskakiwać. Jej debiut był wydarzeniem, o którym mówiła cała Polska, bardzo dobre przyjęcie, świetne recenzje, mnóstwo koncertów. Mogła się poczuć wygodnie i spokojnie jechać po prostych torach do sukcesu. Ale jednak nie, nie dostajemy powtórki „It Might Like You", to byłoby zbyt proste. „June” to album zupełnie inny, inaczej wymyślony i nagrany. Ale bez paniki! To naprawdę znakomity materiał i to wciąż ta sama Julia. Wokalistka opowiada nam dlaczego przestała bać się elektroniki i dlaczego piosenek z „June” nie dało się nagrać z jednym perkusistą.
Nowa płyta zaskakuje pomysłami i brzmieniem. Jak wyglądała praca nad „June”?
Praca była podzielana na trzy etapy, najpierw skomponowałam i zaaranżowałam piosenki. Długo nad wszystkim siedziałam, ale w końcu udało się całość odpowiednio zaprojektować. Potem nagraliśmy to z zespołem i w końcu, po ponownym przemyśleniu całości, wróciliśmy do studia, żeby je jeszcze doszlifować, lub w ogóle spojrzeć na nie od nowa i nadać im inną formę. Siedzieliśmy z dwoma producentami Mosesem Schneiderem i Benem Lauberem i przez kilka miesięcy, na dwie zmiany pracowaliśmy nad materiałem.
Dodawaliście coś do tego, co już było nagrane?
Czasem dodawaliśmy, ale głównie odejmowaliśmy. Czasami żywe instrumenty poddawaliśmy takiej modulacji, że brzmiały jak jakieś dziwne elektroniczne rzeczy. Na początku wszystko odbywało się pod hasłem „robimy tak jak ja chcę”, zawsze czułam się bardzo samowystarczalna i wierzyłam w swoją intuicję. Jednak po jakimś czasie pomyślałam, że jeżeli wpuszczę do mojej muzyki kogoś z zewnątrz, kogoś kto mi imponuje i komu bardzo ufam to mogę tylko na tym zyskać. Walczyłam sama ze sobą i męczyłam tych biednych producentów, ciągle miałam nowe pomysły i wciąż chciałam coś zmieniać. Oni patrzyli na mnie trochę jak na takie uparte dziecko (śmiech). Ale na szczęście byli cierpliwi i pozwalali mi się wyszaleć i eksperymentować do bólu. Najważniejsze, że zawsze udawało nam się w końcu znaleźć wspólny język i jakoś się zgadzaliśmy.
Czy już na etapie komponowania wiedziałaś, że ten album będzie tak bardzo rytmiczny?
Tak. Prawie wszystkie piosenki zaczynały się od rytmu, kiedy je pisałam. Najpierw konstruowałam bity i wokale uzupełniające ten rytm i później reszta była budowana do koła tego. W kilku wypadkach nawet już kiedy wszystko było gotowe dodawaliśmy jeszcze więcej bitów z Mosesem i Benem.
W studiu w czasie nagrań dwóch perkusistów nagrywało równocześnie?
Dokładnie. Kiedy im pokazałam moje pomysły rozpisane na kartkach to się śmiali i mówili, że widać że tego nie napisał perkusista (śmiech). Ale przyznali, że jednak to było interesujące.
Bardzo się zmieniałaś od czasu pierwszej płyty?
Myślę, że tak. Człowiek się rozwija, uczy, zdobywa nowe doświadczenia. To nie zostaje bez śladu, to słychać w muzyce. Bardzo się otworzyłam na elektronikę. Przy pierwszym albumie wydawało mi się, że wszystko, co nie brzmi naturalnie jest jakieś „niemuzyczne”. Szukałam takich rozwiązań, żeby muzyka brzmiała tak samo i na scenie i na płycie, żeby było maksymalnie surowo. A teraz pomyślałam sobie, kurcze, mamy tyle możliwości, tyle opcji, więc dlaczego nie? Przekonałam się, że album jest zupełnie innym medium niż koncert, że można te doznania rozdzielić, bo to są dwa różne rodzaje energii. Technologia pozwala stworzyć na płycie zupełnie nowy, własny świat.
I ten twój własny świat był z góry zaplanowany, czy powstał równolegle z pracą nad płytą?
Raczej powstawał. Producenci dużo do niego wnieśli, zajęli się między innymi sound designem, dodawali czasami coś drobnego, co zmieniało całkiem jakość kompozycji. Miałam koncepcję brzmienia, które ma jakąś przestrzeń w koło siebie. Na pierwszej płycie wszystko było bardzo blisko, zespół w jednym pokoju, tym razem chciałam, żeby było bardziej… kosmicznie. Moses i Ben bardzo pomogli mi to zrealizować.
Na czym dokładnie polegał ten sound design?
Na aranżowaniu brzmienia piosenek, instrumentów, przetwarzaniu już nagranych partii. Bardzo nam zależało na stworzenie własnych, bardzo charakterystycznych, specjalnych brzmień, poświęciliśmy na to sporo czasu. Korzystanie z gotowych, które można znaleźć w programach albo instrumentach niesie ze sobą niebezpieczeństwo, że muzyka szybko się dezaktualizuje. Nie szukaliśmy łatwych rozwiązań. To mam nadzieję pozwoli słuchać tej płyty za kilka lat bez zmęczenia.
Rozstrzał między pierwszą płytą a tą nową jest spory. Będziesz miała teraz kłopot kiedy trzeba będzie pomyśleć o trzeciej. Albo powrót do pierwotnej estetyki, albo kontynuacja tego co jest na „June” albo… jakieś trzecie wyjście?
Nie mam pojęcia (śmiech). Na razie jestem tak głęboko w „June”, że mentalnie nie wybiegam aż tak daleko do przodu. Pierwszy album był bardzo konkretną historią, wszystko było zagrane wprost, tu i teraz, podstawą był fortepian a co za tym idzie bardzo ważny był także tekst. Najpierw była jakaś opowieść a muzyką szła za nią. Na „June” nie mówię niczego tak bezpośrednio, zostawiam słuchaczowi sporą przestrzeń na własną interpretację, na osobisty odbiór tej muzyki. Wydaje mi się, że te nowe kompozycje mniej trafiają do głowy, a bardziej do ciała, to nie są historie, raczej emocje. Dlatego też, wokal jest często traktowany jak kolejny instrument i w wielu miejscach współtworzy rytm.
Mieszkasz w miejscu gdzie spotyka się wiele kultur, wiele różnych wpływów, inspiracji. Myślałaś kiedyś o tym jaki to ma wpływ na ciebie?
Ma wpływ, bez wątpienia. Ale tak naprawdę to częściej się zastanawiam co do tej kulturalno artystycznej mikstury mogę wnieść od siebie. Dlatego szukam teraz związku z polską muzyką, wrażliwością, z tymi dźwiękami, które słyszałam w dzieciństwie. Te płyty wciąż są u moich rodziców w piwnicy (śmiech). Przyznaję się, z pełną premedytacją czerpałam z polskiej kultury, albo raczej z mojej własnej jej wersji, tej subiektywnej, przefiltrowanej, wyrywkowo zapamiętanej i tak zinterpretowanej. To jest to co mogę dać od siebie, to jak czuję i jak myślę wywodzi się od tego skąd pochodzę.
Tych dwóch perkusistów gdzieś zobaczyłaś? Coś cię zainspirowało?
Nie, po prostu tak napisałam ten materiał, że jeden miałby problem (śmiech).
Na koncertach też będzie ich dwóch?
Tam gdzie się uda to tak. Ale koncerty rządzą się trochę innymi prawami niż nagrania, na scenie wszystko brzmi inaczej, inne rzeczy okazują się ważne, no i najważniejsze jest ile uda nam się wykrzesać emocji.
RozmawiałPiotr Miecznikowski
Komentarze (0)