Nowy album Joe Cockera to bardzo udana próba połączenia tradycji z nowoczesnością. Nowy producent wniósł do muzyki wokalisty brzmienie, które sprawia, że wszystko jest dźwięczne, bardzo mocne i klarowne, ale na szczęście nie uronił nic z dawnego, dobrze znanego klimatu. Pomimo tytułu, który sugeruje raczej ciężkie doświadczenia, Joe jest w świetnej formie i z niesamowitą energią opowiada o swoich planach…


"Hard Knoks”, mocne ciosy? Domyślam się, że ten tytuł ma jakieś specjalne znaczenie…

Kiedy dostałem piosenkę o tym tytule, dowiedziałem się jaka była jej historia. Napisał ją jakiś czas temu facet o nazwisku Marc Broussard. Zajmował się wtedy skrobaniem ryb w Nowym Orleanie i nie przeczuwał nawet, że dziesięć lat później zostanie gwiazdą rocka. W każdym razie w tej kompozycji robił takie spojrzenie wstecz i mnie się to bardzo spodobało. Poprosiłem go żeby lekko przerobił tekst i dopasował go do gościa, który pracował na stacji benzynowej w Sheffield… czyli do mnie (śmiech). Znaczenie „Hard Knocks” to prosty fakt, że w życiu trzeba przyjąć kilka ciosów. Dla mnie to były lata siedemdziesiąte kiedy wypadłem z biznesu muzycznego i znalazłem się na równi pochyłej w dół. Rozpadł się mój związek, piłem o wiele za dużo, płyty przestały się sprzedawać. To był mocny cios. Ale przez wiele lat zdobywałem „uliczną edukację”, która nauczyła mnie żeby się nigdy nie poddawać…

Czyli potrzebowałeś tego ciosu żeby się pozbierać?

Dziś dla młodych ludzi, wychowanych na innych wartościach takie podejście to pewnie gruba przesada ale dla mnie to po prostu część życia. Jedna z jego stron. To daje Ci charakter…

Poprzedni album produkował Ethan Jones, nie byłeś z niego zadowolony? Nowa płyta to już dzieło Matta Serletica…

Uwielbiałem pracować z Ethanem! To wspaniały i bardzo utalentowany facet. Jednak on jest wielkim przeciwnikiem wszystkiego co nowoczesne, nagrywa na taśmę, wszystko brzmi bardzo analogowo i naturalnie. Jednak kiedy spotkałem Matta, zaczęliśmy słuchać dużo radia i analizować jak dziś brzmi muzyka, szczególnie europejska Wytwórnia oczywiście nalegała, żeby to była tradycyjna płyta Joe Cockera, jednak udało nam się chyba uzyskać efekt modern soul. Ludziom powinno się to spodobać. Matt użył w czasie nagrań wielu rzeczy, na które ja bym nie wpadł. Jestem już w takim wieku, że muszę sobie często zadawać pytanie, którą drogę wybrać i dobrze, że znajduję ludzi, którzy mi w tym pomagają…

Piosenki na płytę wybieraliście razem z Mattem?

Tak. Matt zasugerował, żeby postawić na piosenki napisane specjalnie dla mnie. Dostałem ogromną ilość materiału, nowe piosenki wciąż nadchodziły i wybór robił się coraz trudniejszy. Ostatecznie na całej płycie jest tylko jeden cover, cała reszta to piosenki napisane przez ludzi, którzy mnie znają i którzy wiedzieli dokładnie o co mi chodzi. Jedną z najważniejszych piosenek jest „Unforgiven”, dotyka we mnie czegoś bardzo ważnego, trudno ją śpiewać, bo jest bardzo poruszająca emocjonalnie. To jest bardzo specjalna, bardzo ważna kompozycja…

Śpiewanie dla ludzi to chyba jednak ważna rzeczy w Twoim wypadku, zaplanowana trasa wygląda bardzo imponująco. Występowałeś już chyba wszędzie na świecie?

Nie wszędzie! (śmiech). Nigdy nie byłem w Chinach, ale nawet nie jestem pewien czy bym chciał. Nigdy nie graliśmy też w Indiach, tam jest chyba problem z ogarnięciem logistycznym takiego przedsięwzięcia. Za każdym razem kiedy nagrywam nową płytę to wyruszamy w trasę która trwa prawie dwa lata i obejmuje obie Ameryki, Kanadę, Europę, Australię i Nową Zelandię. To ciężka praca, ale ja chyba nie umiem inaczej funkcjonować. To jest coś co robię, to moje życie. Kiedy jestem w domu tęsknię za koncertami, daję radę wytrzymać jakieś trzy miesiące. Chodzę na ryby, robię różne rzeczy. Jednak dłużej nie daję rady usiedzieć, szczególnie, że zbyt długie przerwy negatywnie wpływają na mój głos…

A masz jakieś specjalny sposób dbania o głos? Jakoś musisz go utrzymywać w tej specyficznej formie…

Chodzi Ci o tę chrypę? (śmiech). Dwie paczki papierosów dziennie przez wiele lat, żadna wielka filozofia. Picie całymi nocami, dość typowy, rockowy trening (śmiech). Dziś jestem już spokojniejszy, ale brzmienie zostało. Dziś nawet staram się śpiewać trochę lżej, łagodniej, bardziej o siebie dbam. Jedyna rzecz jakieś używam to takie małe cukierki, które nawilżają gardło…

Podobno na nowe koncerty szykujesz trochę niespodzianek?

Tak, chcemy pograć trochę piosenek, które albo nie były wykonywane nigdy, albo bardzo dawno wypadły z listy koncertowej. Myślałem na przykład o tym żeby śpiewać „Whiter Shade Of Pale”, piosenkę którą bardzo dawno temu nagrałem a nigdy nie doczekała się wykonania na koncercie. Z nowej płyty będziemy grać pewnie trzy kompozycje. Reszta to takie odświeżone i przejrzane archiwum. Takie stare nowości (śmiech)

Masz pogląd na rynek muzyczny od ponad czterdziestu lat, wiele doświadczeń, obserwacji. Jak oceniasz dziś sytuację w tej branży?

Martwi mnie trochę ta dziwna atmosfera konkursu we wszystkim co się dzieje. Wiesz, te programy typu „Idol”. Ktoś musi wygrać, ktoś musi przegrać, to takie nienaturalne. To, co robią młodzi artyści jest tak dalekie od tego, co my robiliśmy w latach sześćdziesiątych, że niemal nie da się tego porównać. Moja rada dla nich to, żeby zaczęli się uczyć jak grać i występować na żywo a nie jak być gwiazdą (śmiech).

Rozmawiał
Piotr Miecznikowski