Anna Dziewit i Marcin Meller do Gruzji jeżdżą, kiedy tylko mogą, właśnie tam wzięli ślub i zorganizowali huczne wesele. Kiedy więc padła propozycja przygotowania publikacji o kraju na Zakaukaziu, odpowiedzieli „Czemu nie?" Tak powstała reportażowo-eseistyczna, bogato ilustrowana książka „Gaumardżos”! Opowieści z Gruzji".
Książka miała nosić tytuł „Szaszłyk", ale chyba bardziej przypomina suprę, czyli gruzińską biesiadę - mnóstwo wina, potrawy poukładane jedna na drugiej, pełno gości, często przypadkowych, a do tego nieustające toasty i opowieści...
Anna Dziewit-Meller: „Szaszłyk" też nam do tego pasował, to różne kawałki mięs i nie tylko nabijane na jedną wspólną oś, ale trochę baliśmy się, że taki tytuł mógłby spowodować, że książka wylądowałaby w dziale spożywczo-kulinarnym. Za to supra to tytuł jednego z rozdziałów naszej książki.
Marcin Meller: Na tytuł wybraliśmy inne obce słowo - gaumardżos!. Według mnie fajniej to brzmi, jest bardziej drapieżne poprzez wykrzyknik. No i ma podwójne znaczenie: to nie tylko „na zdrowie", ale też „życzę ci zwycięstwa", „życzę wam zwycięstwa". A supra to po prostu fantastyczna forma biesiady. Słowo gaumardżos jest bardziej pojemne.
Jak podzielili się państwo pracą nad książką?
Marcin Meller: Kiedy padła propozycja przygotowania tej książki, zrobiliśmy plan, który przedstawiliśmy wydawcy. Z dwunastu rozdziałów, które początkowo planowaliśmy, ostały się chyba dwa czy trzy. Tak było wiosną ubiegłego roku. Latem pojechaliśmy na dłużej do Gruzji, żeby pogłębić pewne tematy, tymczasem pojawiły się nowe. Cały ostatni rozdział - o porwaniu samolotu - wziął się właśnie z przypadku z ostatniego lata, wcześniej nie był w ogóle planowany. Wszystko ewoluowało.
Anna Dziewit: Na przykład tak powstał rozdział u muzyce, o której wcześniej niewiele wiedziałam. Kiedyś byłam na festiwalu folkowym w Gruzji, a latem ubiegłego roku spędziłam mnóstwo czasu z gruzińskimi muzykami. Jeździłam z grajkami po wsiach i cały tekst rodził się na miejscu. A żeby napisać rozdział o kobietach, pojechałam do Gruzji na kilka dni jesienią.
Marcin Meller: Gdybyśmy wydawali tę książkę po angielsku, chcielibyśmy, żeby nosiła tytuł „Georgia Maybe Time", to najlepiej oddałoby jej treść. W polskim wydaniu brzmiałoby to idiotycznie, ale zostawiliśmy to wyrażenie w tytule pierwszego rozdziału, który jest w pewnym sensie strumieniem naszej gruzińskiej świadomości: nie ma żadnej konstrukcji, tylko sobie płynie. Tak jak czasem w Gruzji, kiedy siedzi się wieczorem przy winie i w zależności od nastroju z dużą życzliwością, a czasami z daleko posuniętym sarkazmem komentuje się wydarzenia ostatnich dni, miesięcy czy lat. Wszystko nawzajem się uzupełnia, przenika, niektóre sprawy sprzed kilkunastu lat dzisiaj wracają. Siadając do pisania nie mieliśmy precyzyjnego planu.
Anna Dziewit: Było wręcz odwrotnie. Ponieważ ja nie jestem z wykształcenia historykiem, a Marcin tak, więc oczywisty plan był taki, że rozdział o historii Gruzji napisze mój mąż, który zapomniał, nie zdążył i zostałam z tym sama. Byłam absolutnie przerażona. Chciałam napisać to tak, żeby ludzie nie umarli z nudów już na początku książki, a jednocześnie nie napisać jakichś głupot. Zajęło mi to dużo czasu, a później poprosiłam Wojtka Góreckiego, znajomego z Instytutu Studiów Wschodnich, o przejrzenie tekstu. Okazało się, że nie ma żadnych błędów, więc byłam z siebie bardzo dumna.
Marcin Meller: Poza „Georgia Maybe Time" każdy z rozdziałów pisaliśmy osobno, ale były takie fragmenty, które przelatywały z rozdziału do rozdziału. Na przykład o gruzińskiej drodze wojennej najpierw ja napisałem, potem ty mi to ukradłaś do swojego rozdziału, a potem oddałaś i ostatecznie zostało chyba tam, gdzie miało być na początku.
Anna Dziewit: Były takie momenty, kiedy okazywało się, że oboje napisaliśmy o tym samym. I zaczytała się dyskusja: „Przepraszam bardzo, ale uważam, że w mojej części było to bardziej uzasadnione, więc wybacz, ale musisz mi to oddać"...
Marcin Meller: Momentami stawało to na krawędzi rozwodu (śmiech).
Anna Dziewit: ... i ostatecznie któraś historia została podzielona między nas przez wydawnictwo.
Podobno niektórzy znajomi Gruzini mogą mieć pretensje o pewne fragmenty zamieszczone w książce...
Anna Dziewit: Na przykład o rozdział o kobietach. Pierwszą wersję tego tekstu dałam do przeczytania znajomej Gruzince mieszkającej od dłuższego czasu w Warszawie. Była bardzo zbulwersowana. Zaszokowały ją dane na temat aborcji. Dodałam później w tekście fragment o jej reakcji.
Marcin Meller: W książce jest sporo anegdot, zwłaszcza w rozdziale „Georgia Maybe Time", po przeczytaniu których porządny mieszczanin o niemieckim stosunku do rzeczywistości może sobie pomyśleć o Gruzji, że to jest kompletny dom wariatów. Myślę, że ludzie, którzy pamiętają jeszcze komunę, znajdą wiele podobieństw Polaków i Gruzinów. Albo jeśli ktoś dobrze czuje się na Wschodzie, po przeczytaniu tej książki dojdzie do wniosku, że Polska i Gruzja to lustrzane odbicia. Ale jestem w stanie zrozumieć, że już młodsze pokolenie, które mentalnie czuje się bardziej związane z Zachodem, może odbierać Gruzję jako państwo kompletnie egzotyczne, a młody człowiek po przyjeździe może sobie wyobrażać, że znalazł się w krainie czarów.
Rozmawiała Magdalena Walusiak

Wywiady
Gruzińska kraina czarów
Anna Dziewit i Marcin Meller do Gruzji jeżdżą, kiedy tylko mogą, właśnie tam wzięli ślub i zorganizowali huczne wesele. Kiedy więc padła propozycja przygotowania publikacji o kraju na Zakaukaziu, odpowiedzieli „Czemu nie?" Tak powstała reportażowo-eseistyczna, bogato ilustrowana książka „Gaumard
Komentarze (0)