Już 25 marca pojawi się na polskim rynku "Dziecię boże", wczesna powieść jednego z najważniejszych współczesnych amerykańskich pisarzy, Cormaca McCarthy'ego.

 

O książce: 

 

Prowadziła go zła gwiazda… Stał na rozstaju dróg, poza społeczeństwem, ponad prawem, ponad moralnością. Niekochany, niechciany. Mordował, przekroczył próg zła, odkrył w obie bestię. Lester Ballard w peruce z wyschłego skalpu ludzkiego, ubrany w bieliznę należącą do swych ofiar. Lester Ballard, „dziecię boże, stworzone na wzór i podobieństwo twoje”.
Powieść dla osób o mocnych nerwach. Tylko dla dorosłych.

 

McCarthy potrafi wzbudzić w czytelniku współczucie dla swojego bohatera nawet gdy jego czyny są potworne.
"Sunday Times"

Czytać Cormaca McCarthy’ego to wejść w klimat frustracji: po dobrym dniu w przedziwny sposób następuje zły. McCarthy jest pisarzem o wielu talentach, jednym z najlepszych obserwatorów krajobrazu. Mistrzem amerykańskiej prozy rozmiłowanym w histrionicznej retoryce, która w cudowny sposób łączy Biblię Króla Jakuba, szekspirowską tragedię, Melville’a, Conrada i Faulknera.
"The New Yorker"


Cormac McCarthy (ur. 1933) – amerykański pisarz, scenarzysta, dramaturg. Uważany za jednego z czterech najważniejszych pisarzy USA, często określany jako następca Williama Faulknera. Jest piewcą południowego zachodu Stanów Zjednoczonych. Mieszka w Nowym Meksyku.

 

Fragment książki:

 

Nadciągnęli w porannym słońcu z gór, przez rowy zarośnięte trawą po pas, karnawałową niemal karawaną. Chociaż ciężarówką kolebało i huśtało w koleinach, muzycy, kiwający się na ławkach z tyłu, stroili instrumenty, grubas z gitarą uśmiechał się i gestykulował do jadących samochodem za nimi, a raz na jakiś czas nachylał się, żeby podrzucić dźwięk skrzypkowi, który przekręciwszy kołek, nastawiał uszu, marszcząc się w skupieniu. Przejechali pod kwitnącymi jabłoniami, minęli drewniane koryto uszczelnione pomarańczową gliną, a kiedy przeprawili się przez bród, ich oczom ukazała się stara, drewniana chata w niebieskiej poświacie pod ścianą góry. Za chatą stała stodoła. Jeden z mężczyzn jadących na platformie grzmotnął kilka razy pięścią w dach szoferki i ciężarówka zatrzymała się. Samochody i półciężarówki dotarły na podwórko przez chaszcze, ludzie pieszo.

Ten rozgardiasz, zakłócający cichy, sielski poranek, obserwuje spod drzwi stodoły niski, brudny, nieogolony mężczyzna. Powściągając gniew, idzie po suchej sieczce wśród pyłu i słonecznych smug. W jego żyłach płynie saksońska i celtycka krew. Dziecię boże, stworzone, można by rzec, na wzór i podobieństwo twoje. Przez drabiniaste światło, sączące się spomiędzy desek stodoły, wylatują rzędem stroboskopowych błysków złote osy, rozedrgane między jedną czernią a drugą, niczym robaczki świętojańskie w zagęszczonym mroku pod dachem. Mężczyzna stoi w rozkroku, właśnie zrobił w ciemnej ściółce ciemniejszą kałużę, w której wiruje jasna piana z okruchami słomy. Zapina dżinsy, po czym sunie pod ścianą stodoły, pręgowany światłem, tak jak migotliwe źdźbło zawadzające w skierowanym na ścianę oku.

 

Staje w drzwiach sieni, mruga oczami. Z sąsieku za jego plecami zwisa sznur. Mężczyzna napina i rozluźnia pokrytą rzadkim zarostem szczękę, jak gdyby żuł, ale nie żuje. Kiedy mruży oczy przed słońcem, przez cienkie, żyłkowane na niebiesko powieki widać drgające, czujne gałki. Na platformie ciężarówki mężczyzna w granatowym garniturze wymachuje rękami. Ktoś ustawia stragan z lemoniadą. Muzycy grają skoczną irlandzką melodię i od razu podwórko wypełnia się ludźmi, a z głośnika dobiegają pierwsze trzaski.

 

Ludzie, zapraszam. Wchodźcie tu wszyscy do mnie na górę. Kupujcie bilety, po dolarze od łebka. Trzeba się do mnie wdrapać, o tędy. Jak tam, paniusiu? Da pani radę? No proszę. I bardzo dobrze. Jessie? Zainkasowałaś? I bardzo dobrze. Jess z pomocnikami wpuści do domu wszystkich, którzy chcą zajrzeć do środka. Lada chwila zagra muzyka, ale przedtem każdy niech wykupi bilet, bo za-rutko zaczynamy. Słucham uprzejmie. Co takiego? I owszem. A jakże. Najpierw stawiamy na parcele, a potem będzie okazja, żeby wylicytować całość. Teren ciągnie się po obu stronach drogi, het przez strugę, aż do tych wielkich bali drewna na drugim brzegu. A jakże. Od razu przechodzimy do rzeczy.
W ukłonach, gestykulacjach, uśmiechach. Z mikrofonem w dłoni. Stłumiony, niepotrzebny głos licytatora niósł się echem wśród sosen porastających górski grzbiet. Złudzenie mnogości głosów, chóru duchów w starych ruinach.

 

Tu też mamy piękne drewno. Pierwsza klasa. Ścięte piętnaście, dwadzieścia lat temu, może to jeszcze nie tarcica, ale zmiarkujcie, ile jest warte. Człowiek śpi sobie nocą we własnym łóżku, a przez ten czas takie drewno tylko idzie w górę. A jakże. Po prawdzie wam mówię. Ta ziemia to nie lada inwestycja na przyszłość. Jak wszystkie gospodarstwa w tej dolinie. A może i lepsza. Ludzie złoci, ta ziemia kryje w sobie niezmierzone możliwości. Gdybym miał więcej gotówki przy duszy, sam bym ją kupił. Ale chyba wiecie, że co tylko mam, zaraz pakuję w nieruchomości. I tylko na nich się dorobiłem. Gdybym miał nawet milion dolarów, w trzy miesiące wsadziłbym go w nieruchomości co do centa. I chyba nikt tu nie zaprzeczy. Nie ma to, tamto, nieruchomości mogą tylko rosnąć. Klnę się, że taki kawałek ziemi przyniesie wam dziesięć procent zysku. A może i więcej. Może nawet dwadzieścia. Wszyscy dobrze wiecie, że pieniądze ulokowane w banku tyle wam nie dadzą. Nie ma pewniejszej lokaty niż ziemia. Grunt to grunt. Dobrze wiecie, że za dolara już się nie kupi tego, co dawniej. A za rok dolar może być wart pół tego, co dzisiaj. Tak samo dobrze wiecie, że nieruchomości wciąż idą w górę.
Ludzie złoci, sześć lat temu, kiedy mój wujek kupował ziemię Pratera, wszyscy próbowali mu to wybić z głowy. Za całe gospodarstwo dał sto dziewięćdziesiąt pięć dolarów. Cięgiem powtarzał, że wie, co robi. No i co? Wszyscy wiecie, jak to się potoczyło. A jakże. Sprzedał za trzydzieści osiem tysięcy. Taki kawałek gruntu... Prawda, że to i owo trzeba odremontować. Obejście jest zaniedbane, nie przeczę. Ale zaręczam wam, że co kto włoży w tę ziemię, wyjmie w dwójnasób. Nie ma pewniejszej inwestycji niż kawałek ziemi, zwłaszcza w tej dolinie. Lokata solidna jak nie wiem co. Mówię wam to z ręką na sercu.

 

Głosy wśród sosen recytowały beznadziejną litanię. W końcu zamilkły. Przez tłum przeszedł szmer. Licytator oddał mikrofon drugiemu mężczyźnie. Ów mężczyzna wezwał zebranych: A teraz przywitajmy naszego szeryfa, C.B.
Pomachał szeryfowi ręką, a potem nachylił się do mężczyzny stojącego przed podium. Niski, nieogolony, trzymał w ręce strzelbę.
- Czego chcesz, Lester?
- Jużem ci powiedział. Zabieraj dupę z mojej ziemi. I bierz ze sobą tych pajaców.
- Lester, licz się ze słowami. Są tu, w naszym gronie, niewiasty.
- Gówno mnie obchodzi, kto tu jest.
- To nie twoja ziemia.
- Pierdolisz.
- Już raz cię za to zamknęli. I znów się doigrasz. Popatrz no, stoi tu sam główny szeryf.
- Gówno mnie obchodzi wasz szeryf. Zabierajta się, skurwysyny, psiakrew, z mojej ziemi! Słyszałeś, ciulu?
Licytator kucnął na tylnej klapie ciężarówki. Wbił wzrok w swoje buty, od niechcenia wydłubał kawałek zaschniętego błota z rowka sztupera. Kiedy obejrzał się na mężczyznę ze strzelbą, miał na twarzy uśmiech Lester — zmitygował go — opanuj się, bo cię zamkną w pokoju bez klamek.
Mężczyzna cofnął się o krok, ale nie wypuszczał strzelby z dłoni. Prawie kucnął, wyciągnął wolną rękę z rozcapierzonymi palcami w stronę tłumu, jak gdyby chciał go powstrzymać.
- Złaź z ciężarówki — syknął.
Mężczyzna na ciężarówce splunął i spojrzał na niego spode łba.
- Co ty chcesz zrobić, Lester? Chcesz mnie zastrzelić? To nie ja ci zająłem ziemię, a władze hrabstwa. Mnie tylko wynajęli, żebym ją zlicytował.
- Złaź z ciężarówki.
Stojący za jego plecami muzycy wyglądali jak porcelanowe figurki ze strzelnicy na jarmarku, które dawniej urządzano w tym hrabstwie.
- C.B., chłopu odwaliło.
- Lester, jak chcesz mnie zastrzelić — powiedział C.B. — to strzelaj. Bo ja się stąd nie ruszę.

Wydawnictwo Literackie / F.N.