Magdalena Pertkiewicz: Po twojej pierwszej, świetnie przyjętej książce „27 śmierci Toby’ego Obeda” zarówno czytelnicy, jak i media spodziewali się pewnie, że znów zaproponujesz książkę o szokującym temacie trochę nam odległym, trochę nieznanym, „z innego świata”. A jednak na przekór tym oczekiwaniom napisałaś książkę o polskich kobietach, które są tu i teraz. Skąd w tobie samej taka literacka wolta?
- Joanna Gierak-Onoszko: Nowa książka to rzeczywiście spora zmiana – bo i żyjemy w czasach ciągłych zmian. Coś się nam kończy, potem musi zacząć się coś zupełnie nowego. Przynoszę więc książkę, która nie tylko mówi o życiowych woltach, ale też sama taką woltą jest. Piszę dla czytelnika inteligentnego, ciekawego i świata wokół, i siebie samego. Dlatego nie chciałam wracać z kolejną podobną książką – to byłoby zdecydowanie zbyt łatwe. A ja doceniam czytelników, ich gotowość do stawiania pytań i szukania nieoczywistych odpowiedzi. Dlatego moja nowa książka jest osadzona w zupełnie innym rejestrze. Tym razem sięgam do tego, co obok i pokazuję silne kobiety w momencie życiowej przemiany. Czasem to tąpnięcie, jedna decyzja albo długi proces. To co bliskie, nie przestaje być ciekawe czy ważne. „Wolta” była więc świadomym zwrotem ku temu, co dzieje się w nas albo w naszym najbliższym otoczeniu.
Sama mówisz o tej książce „reportaż narracyjny”. Dlaczego zdecydowałaś się na taką strukturę i styl?
- Doświadczamy dziś narastającej inflacji reportażu, to często prosty zapis zdarzeń, pozbawiony tego, co Hanna Krall nazywa „nadwyżką”. A przecież ten gatunek wspaniale potrafi przekraczać formę relacji i jak żaden inny pokazywać tło oraz konteksty na poziomie meta. Ja sama oczekuję szerokiej perspektywy, szukam jej we współczesnych narracjach – i w literaturze, i w filmie. Dlatego „Wolta” nie jest klasyczną książką reporterską, lecz jest celowo mocno osadzona w kulturze, łączy w sobie nitki filozoficzne, sięga też do nauki. Uważam, że człowiek kulturalny powinien mieć pojęcie o współczesnej nauce i umieć z niej czerpać.
Czy nad tego typu literaturą faktu pracowało ci się inaczej? Może musiałaś skorzystać z innych technik niż dotychczas, a może coś zmieniła ona w twoim warsztacie pisarskim?
- Choć moja nowa książka jest lekturą, która nie jest klasycznym reportażem, to narzędzia zostały te same. Drobiazgowa dokumentacja, praca z faktami, gruba bibliografia. Najpierw sporo czytania, potem tylko trochę pisania. Praca pisarzy przede wszystkim polega przecież na czytaniu. Potem też rozmowy z bohaterkami, ekspertkami, dokładna autoryzacja. A na końcu redakcja – chwilami przykra i bolesna, bo trzeba odłożyć swoje ambicje, wyczyścić tekst. Specjalnie poprosiłam wydawnictwo o bezwzględną redakcję i jestem za nią bardzo wdzięczna. To dla mnie bardzo ważne, żeby oddać czytelnikowi dobrze zweryfikowaną pracę w jak najczystszej postaci. A historie zawarte w „Wolcie” są bardzo mocne, poruszające, gęste. Dlatego potrzebują jak najprostszej formy. Nowa książka, choć zupełnie inna od poprzedniej, jest pisana prostym, oszczędnym stylem, z którego czytelnicy dobrze mnie już znają.
Formalna strona „Wolty” jest bardzo ciekawa, ale chyba jeszcze ciekawszy jest jej drugi biegun, czyli strona emocjonalna, bo historie twoich bohaterek naprawdę łapią za serce. Czy pod tym względem druga książka stanowiła dla ciebie jakieś wyzwanie?
- Oczywiście, wszystkie te historie, którymi obdarzają nas bohaterki, mają w sobie ogromny ładunek emocjonalny. Każda z nich to gotowy scenariusz na mądry, dobry film o kobiecej sprawczości i sile. Przyjęcie do siebie tych historii było dla mnie i przywilejem, i zadaniem. Ale wzruszenie to tanie paliwo, łatwo się nim posłużyć. Trudność nie polega na tym, by się nie wzruszyć, przechodząc przez „Woltę”, ale by tego wzruszenia nie nadużyć. To nie był cel tej pracy. Zresztą, uważam, że łzy reporterskie są czytelnikom po nic. Nietrzymanie emocji na wodzy jest nieprofesjonalne. Zamgławia obraz, zanieczyszcza historie. Czytelnik powinien sam móc się skonfrontować z opowieścią, samodzielnie ją poczuć, przemyśleć, przejść swoją własną woltę.

Joanna Gierak-Onoszko / mat. promocyjne
Jak dobierałaś bohaterki do książki – co było dla ciebie ważniejsze: dramatyczność zdarzeń, możliwość pokazania procesu zmiany, czy może jeszcze coś innego?
- Bohaterkami uczyniłam kobiety, które dla mnie są interesujące, wielowymiarowe. Które podziwiam za siłę i za niegasnącą nadzieję. Interesował mnie moment przesilenia. Kiedy w pewnym momencie życia kobieta mówi sobie „dość” albo „teraz ja”. Najpierw los coś im zrobił, ale potem one zrobiły coś ze swoim losem, z losem najbliższych i najdroższych im ludzi. Czasem to była spektakularna przemiana, czasem drobiazg, od którego zaczynał się wielki proces. Nie szukałam dramatycznych historii, ale historii skomplikowanych, niejednoznacznych, pokazujących niełatwą drogę. Dla reportera najciekawsza jest szarość, niuanse, półcienie. Czasem mówię, że podziwiam bohaterki „Wolty”, bo pokazują się nam i w blasku, i w cieniu. Nie szczędzą nam prawdy, nawet jeśli jest niełatwa do przyjęcia. To wielka odwaga, szczególnie w czasach, kiedy liczą się wizerunki, marki osobiste i lajki. A jednak te bohaterki pokazują, że nie każda ważna historia jest inspirująca, nie każda fundamentalna zmiana rozgrywa się na Instagramie.
Gdzie i w jaki sposób stawiasz granicę pomiędzy empatią a obiektywizmem, kiedy pracujesz z historiami swoich bohaterek i bohaterów?
- To praca z materiałem, który się otrzymuje i który nie podlega zmianom. Można i oczywiście należy redagować tekst, uzupełniać go, stylistycznie wygładzać, ale to technikalia odnoszące się do formy. Na pewno nie wolno dać się uwieść bohaterowi i zostać jego rzecznikiem. Nie uznaję żonglowania faktami w dowolnie wybrany sposób po to, by historia była ciekawsza. Historii opowiedzianej przez bohatera zmienić nie można, ale można ją zweryfikować. Można doczytać, dopytać, uzupełnić przypisy, dodać swoją opinię, krytyczny osąd. Reporter musi wykonać pracę intelektualną, użyć dostępnych mu narzędzi, zaprząc krytyczne myślenie, a nie tylko zapisać usłyszaną historię. Nie jestem ghost writerem, który realizuje cudze aspiracje, by jakaś opowieść znalazła się w książce. Reporter musi być wyposażony w empatię, bo to absolutna podstawa tego zawodu, ale nie może zamykać oczu na rzeczywistość. Bawi mnie, kiedy słyszę, że reporterzy mają tzw. instynkt prawdy, jakby był to jakiś nadprzyrodzony zmysł. Trzeba opierać się na faktach, nie na intuicji. Pisarze non-fiction mogą mieć miękkie serce, ale twarde zasady, nigdy odwrotnie.
Czy w trakcie pracy nad książką zmieniło się twoje osobiste spojrzenie na pojęcie życiowej „wolty”?
- Kiedy byłam bardzo młoda, byłam bardzo mądra. Teraz, kiedy jestem starsza, po prostu dużo wiem. Kiedyś myślałam, że wolta to punkt kulminacyjny. Ale doświadczenie pokazało mi, że to raczej proces. Nie da się dokładnie przyszpilić tego momentu, kiedy wszystko się zmienia. Prawdziwa i głęboka zmiana rzadko ma spektakularny początek. To tak jak w sporcie, kiedy patrzymy na gimnastyczne wolty i akrobacje. Czasem niemożliwe do wykonania figury wydają się igraszką, lekkim ćwiczeniem. A przecież za kilkoma sekundami lotu stoi często wiele lat pracy na macie. Pamiętam, jak ucieszyłam się z nagrody „Nike” – bo to nie tylko bogini zwycięstwa, ale też patronka sportowców. A oni regularnie ponoszą wysiłek, wielokrotnie próbują, ćwiczą, żeby być coraz lepszym i lepszym. Nie każdy start przynosi medal, nie każdy wyścig kończy się nagrodą. Ale kiedy należy przestać próbować? Ja uważam, że nigdy.
Więcej wywiadów i wieści z literackiego świata znajdziecie w dziale Czytam.
Zdjęcia w artykule: mat. promocyjne wydawcy




Komentarze (0)