Stanisław Soyka opowiada o 30. latach tworzenia własnego języka muzycznego, jubileuszowym koncercie i wolności artysty.
Pańskie plany na najbliższe tygodnie: koncerty Soyka Sextet, występ z Orkiestrą Mandolinistów, koncert jubileuszowy, udział w koncercie Nowe Brzmienie Lecha Janerki obok Lao Che, Nosowskiej i grupy Pogodno, jeden występ z „Tryptykiem Rzymskim”, jeden z sonetami Szekspira... Czy to, co przez 30 lat kształtowało pańską twórczość, można nazwać nienasyceniem?
To, co działo się przez 30 lat, na pewno było przyzwoitym kwantum pracy. Chociaż pewnie tak lekko to oceniam z dzisiejszej perspektywy. Kiedy człowiek jest szczęśliwy, nie liczy czasu. Jeszcze 15 lat temu koncertowałem 200 dni w roku, a teraz jest jednak zupełnie inaczej, nieco zmieniły się środki ciężkości, jeśli chodzi o moje zaangażowanie i zaciekawienie. Obecnie dzielę aktywność między koncertowanie a komponowanie. W ostatnich latach zacząłem odważniej o tym myśleć. I okazało się, że jest to żmudne zajęcie, wymagające czasu i skupienia.
Jak choćby komponowanie muzyki do filmu niemego z 1929 r. „Szlakiem hańby” na zamówienie Filmoteki Narodowej?
Jak choćby to. Komponowanie muzyki w dużo szerszym wymiarze niż komponowanie piosenki to zupełnie inna sprawa.
Rzeczywiście jest tych planów bardzo dużo, tu orkiestra mandolinistów, tam koncertowanie z chórem... To wszystko z ciekawości. Mam swój język i swój azymut, cały czas go męczę (śmiech), ale doświadczenia z innymi artystami są dla mnie bardzo ubogacające. Kiedy człowiek siedzi tylko w swojej twórczości, może trochę zakisnąć i zapomnieć o świecie. Nie powinno tak być. Dlatego nierzadko robię kilka całkiem różnych rzeczy, ale jest w tym jakaś logika.
Muzyka Panu nie wystarcza: ma pan na swoim koncie także pisanie tekstów. Wydał pan nawet tomik poezji.
To było bardzo dawno, w czasie, kiedy niemal nic nie wiedziałem na temat pisania i dlatego byłem taki beztroski. Natomiast teraz przychodzi mi to coraz trudniej. Na szczęście wczytując się w poetów stwierdziłem, że jest dużo dobrych i ważnych słów do podania przy pomocy muzyki, a muzyka dobrze przenosi słowa.
Stąd pomysł z komponowaniem muzyki do tekstów Szekspira i Karola Wojtyły?
Tak, to mój wkład do tekstów poetów, a mają oni najtrudniejszy los spośród wszystkich artystów. Trudno być poetą, bo trzeba być jednocześnie filozofem, a chciałoby się też zarobić na chleb. To niezwykle ważna służba, więc ja z kolei staram się służyć poetom. Mógłbym się nazwać sługą poetów.
Dopóki nie brałem odpowiedzialności za słowa, śpiewałem po angielsku, najpierw fonetycznie, a później bez słów tak zwanym scatem. Kiedy już zacząłem rozumieć, że trzeba się skomunikować bliżej z bliźnimi, w grę weszły słowa i zaczęła się odpowiedzialność za nie. Jednocześnie dokonał się pewien etap mojej edukacji wokalnej, ponieważ język wymusił na mnie pewne korekty aparatu. Generalnie uwielbiam śpiewać po polsku, uwielbiam polszczyznę i bardzo dobrze się czuję właśnie jako sługa poetów.
W notach biograficznych określa się Pana zwykle mianem muzyka jazzowego. Ale Pan nie chce zmieścić się w tej szufladce...
Definitywnie mam jednak mentalność jazzmana. To, co jazz wniósł do muzyki w sensie globalnym, jest wspaniałe. Mieliśmy wielki zaszczyt gościć na naszej planecie takich ludzi jak Duke Ellington, Louis Armstron, John Coltrane, Miles Davis i wielu innych, dzięki którym świat otrzymał wspaniałą muzykę: odmienną, pulsującą w niezwykły sposób i improwizowaną. Co prawda muzyka improwizowana nie jest novum, bo przecież improwizował Liszt, zapewne także Bach, natomiast w tym duchu, w ramach tego nerwu, nie miało do tej pory miejsca. Jazz wniósł do światowej muzyki także pewną filozofię. Na dobrą sprawę nie potrafię powtórzyć dwa razy tego samego utworu nawet w niedużej odległości czasowej. Już po półgodzinie wykonam go w zupełnie innym ujęciu. Chyba nawet nie posiadam, a w każdym razie nie wykształciłem w sobie mechanizmu pamiętania, dlatego na przykład nie mogę śpiewać z playbackiem, bo sprawiałbym duże kłopoty. W tym sensie jestem jazzmanem.
Jeśli chodzi o całą materię mojej muzyki, można w niej znaleźć o wiele więcej wpływów. Jest nieustający z mojej strony zachwyt i fascynacja barokiem: muzyką Haendla, Bacha, Vivaldiego, Francuzów, Telemanna. Bardzo mocno jest czytelny Bartok. Praktycznie przez cały okres średniej szkoły czytałem na fortepianie jego „Mikrokosmos” i tyle z jego narracji utkwiło mi w pamięci, że nadal można to odczytać.
Moja muzyka składa się też z pewnego modułu harmomelodycznego związanego z miejscem pochodzenia: to śląski zaśpiew i tercja śląska. Bez skrupułów poruszam się też po ludycznym polu. Bardzo rzadko bywam dodekafoniczny.
3. kwietnia odbędzie się we Wrocławiu pański koncert jubileuszowy. Oprócz Soyka Sextet wystąpi znakomite trio jazzowe Wojciecha Karolaka, gościem będzie również Janusz Yanina Iwański. Mogłoby pojawić się także wielu innych muzyków...
Tak, ale chcieliśmy uniknąć patosu i megalomanii, dlatego przykroiliśmy ten koncert do bardzo intensywnej i ciekawej chronologii. Zresztą wymienione przez panią składy wyznaczają najważniejsze okresy na mojej drodze muzycznej. Swoją pierwszą złotą płytę otrzymałem za album jazzowy nagrany właśnie z Triem Wojtka Karolaka. To był przewspaniały moment, ponieważ stanąłem w pobliżu wielkiego mistrza i mogłem chłonąć niezwykłą wręcz wyobraźnie harmoniczną Karolaka. To wybitny artysta i bardzo się cieszę, że przyjął moje zaproszenie.
Cieszę się bardzo również z występu z Yaniną. Ostatnio spotkaliśmy się w programie Marysi Szabłowskiej i Krzysia Szewczyka „Wideoteka dorosłego człowieka”, gdzie byłem gościem-niespodzianką dla Yaniny. Potem wystąpiliśmy razem w kolejnym odcinku i poczuliśmy się ponownie ze sobą. Co prawda współpracowaliśmy, Jasiu gra piękne rzeczy na sonetach Szekspira i w „Tryptyku rzymskim”, wciąż pozostawaliśmy przyjaciółmi. Ale tego wieczora tak jakby Duch Święty nas skojarzył w zerze: tam, gdzie byliśmy ostatnio 20, a może 21 lat temu. Wygląda na to, że chyba spotkamy się i zaczniemy znowu grać w duecie. Może zaczniemy jesienią.
Czy czuje się Pan wolny w swojej twórczości?
Zdecydowanie tak. Chciaż zdaje się, że nigdy nie należałem do żadnego podziemia, nigdy też nie należałem do żadnej subkultury, bo na hippisów było dla mnie za wcześnie, na punków za późno i nie załapałem się na żadną z tych gorączek.
Kiedy zastanawiałem się, do kogo śpiewam, to zawsze wychodziło mi, że do tego, kto chce słuchać. Po prostu nigdy nie dogmatyzowałem tego aspektu. Bardzo sobie cenię, kiedy starsi ludzie, czasami sąsiedzi, a niekiedy zupełnie obcy, mówią mi, że podoba im się ten czy tamten utwór. Wtedy myślę sobie, że udało mi się chyba zrobić coś dzisiejszego, bez odsyłania na przykład do Mieczysława Fogga. Chodzi mi o taką bieżącą pieśń, którą może usłyszeć i dziecko, i człowiek młody, i ktoś w średnim wieku i starsza osoba. Po prostu wierzę w to, że sztuka jest próbą generowania piękna, a ono z kolei jest po to, żeby nas podnosić na duchu i pomagać nam w życiu, bo lekko nie jest.
Rozmawiała Magdalena Walusiak
Komentarze (0)