Seweryn Krajewski opowiada o tym, jak powstają jego piosenki i o swojej pierwszej od lat solowej płycie.
Jakie są źródła pogodnej melancholii pańskiej nowej płyty? Czy ma z tym związek widok na las z okien pańskiego domu i odcięcie się od tempa życia stolicy?
Rzeczywiście, mieszkając w centrum Warszawy chyba nie poradziłbym sobie z pisaniem piosenek. Muszę tu żyć, żeby robić to, co robię. Żeby był odpowiedni nastrój i żeby zachować oryginalność. Ale nie da się do końca odciąć od wielkomiejskiego zgiełku. Czasami potrzebuję miasta, żeby - jak to mówią - dochamić się trochę. Albo włączam telewizor, przez chwilę słucham wiadomości i już wiem, gdzie jestem. Po chwili jednak wracam do swojego świata. Jak każdy, kto zajmuje się tworzeniem czegokolwiek, muszę się na jakiś czas odizolować. Miasto to potworny hałas, nie podoba mi się to. Żeby odnaleźć w nim ciszę, pracowałem w nocy. Zresztą ja w ogóle jestem typem sowy, ożywam wieczorem i siedziałbym do rana. Jednak w nocy, po całym dniu, człowiek jest zmęczony. W nocy im później, tym piękniej. Melodie i ich aranżacje też wydają mi się piękne, ale zwykle nazajutrz rano okazuje się, że wszystko jest do wyrzucenia, cała praca na marne (śmiech). Ostatecznie i tak najważniejszy jest ten zryw, ta ochota...
Czyli raczej impuls niż realizacja planu?
Nie wierzę w siedzenie i układanie piosenek. U mnie to tak nie działa. Jeśli kiedykolwiek starałem się coś wymyślić, nie ujrzało to światła dziennego. Od razu można wyczuć, że taka piosenka jest słaba. Pomysł przychodzi znienacka, to jest bodziec, siła, której nikt nie określił. Objawia się jako chęć, żeby usiąść przy instrumencie. Kiedy instrument jest dobry, można wręcz mówić o tęsknocie za tym, żeby znów położyć na nim ręce i zagrać. Może to być fortepian, ale ponieważ u mnie stoi w salonie, gdzie zwykle ktoś jest i coś się dzieje, więc najczęściej wybieram gitarę, która znajduje się w studiu. W takich chwilach wolę pobyć sam, w miejscu, gdzie nikt mnie nie podgląda. Czyli najpierw pojawia się chęć pogrania sobie. Improwizowania. Nie chodzi o granie swoich ulubionych piosenek, bo gotowa piosenka, z tekstem i aranżacją to już koniec. Dziecko idzie w świat i niech się samo zmaga ze światem.
Czyli improwizuje pan i...
Chcę napisać nową piosenkę, tę najlepszą. Nagle z mojej improwizacji coś się wyłania. Albo nie. Czuję, kiedy nic z tego nie będzie, bo mija ochota na granie i odstawiam instrument. Ale czasem z takiego grania bez zobowiązań wyłania się ciekawy motyw i nagle robi się fajnie. Czuję, że natychmiast trzeba go zanotować, bo to bardzo ulotna chwila. Nie mam papieru nutowego w każdym kącie, więc czasem wystarczy zrobić paręnaście kroków z jednego pomieszczenia do drugiego, by pomysł zniknął. Inspiracja jest nie do odtworzenia.
Co dzieje się z tymi szkicami pomysłów?
To nie są szkice, lecz piosenki. Najpierw zapisuję je w zeszycie, a później nagrywam. Takie wersje demo dostają ci, którzy potrzebują nowych utworów, jak Andrzej Piaseczny czy niedawno pani Santor.
A jak to było z utworami na pana solową płytę? Na przykład z "Jak tam jest" z tekstem Andrzeja Piasecznego? Mógłby się pan podpisać pod jego słowami?
Myślę, że Andrzej dosyć głęboko wszedł do mojego świata. Sporo rozmawialiśmy, przekazałem mu, o co mi chodzi. Początkowo wcale nie było pewne, czy powstanie moja płyta. Uważałem, że Andrzej powinien pójść za ciosem i nagrać kolejny album, następcę "Spisu rzeczy ulubionych". Ale on doszedł do wniosku, że nie warto się powtarzać.
Płytę z Piasecznym nagrywał pan "Na przekór nowym czasom", ale w tym głośnym, pędzącym na oślep świecie znalazło się mnóstwo osób o wrażliwości podobnej do waszej.
Miejsce dla takiego grania zawsze było, jest i będzie. Ale trudno dzisiaj znaleźć dla tych piosenek miejsce w radiu czy w telewizji, choć to przecież muzyka popularna. Nasi radiowcy mają inny gust niż ich zachodni koledzy. U nas musi być hopsa-hopsa, a tam nie tylko. Chyba nie chodzi wyłącznie o kwestie muzyczne. W Anglii na przykład szanuje się wielkich artystów z przeszłości, a u nas, mam takie wrażenie, gruba kreska z polityki została przeciągnięta także przez kulturę. Są tacy, którzy twierdzą, że skoro byłem popularny w PRL-u, nie mam prawa występować w wolnej Polsce (śmiech). To brak wychowania i szacunku dla artystów. Ten problem zawsze u nas występował. Niestety, niektórzy artyści sami się proszą nagannym zachowaniem czy brakiem oryginalności o nie najlepszą opinię na ich temat, co potem kładzie się cieniem na nas wszystkich.
Tytuł płyty "Jak tam jest" sugeruje tęsknotę za przygodami, z których się zrezygnowało. Jednocześnie przez teksty przewija się ławka-kotwica, która trzyma pana tu i teraz.
Wbrew pozorom sporo się na tej ławeczce dzieje. Tu zaczyna się życie i tutaj się kończy. Ławka jest świadkiem wszystkiego - wiosny, lata, jesieni, zimy... I rozciąga się z niej piękny widok... A nad tym, jak tam jest, zastanawiam się coraz częściej. To przychodzi z wiekiem. I czy w ogóle coś tam jest?
Czy lubi pan niespodzianki?
Chyba nie lubię... Nawet jak są fajne, wolę być na nie przygotowany. Stabilizacja to dla mnie rzecz cholernie ważna. Nie chcę ulicy, samochodów i ludzi, którzy ciągle się spieszą.
Jednak zgotował pan fanom na nowej płycie kilka niespodzianek. Na przykład duet z Anną Teliczan w "Znowu pada". Dlaczego właśnie ona?
Potrzebowałem żeńskiego głosu o odpowiedniej, ciekawej barwie. Nie szukałem kogoś do zaśpiewania solówki, tylko osoby, która byłaby gotowa podporządkować się i Ania zgodziła się na taką współpracę. Bez pretensji: "A za ile, a dlaczego, a chciałabym tak..." Wszystko poszło bardzo sprawnie, żadnej filozofii.
A Piotr Cugowski? Łatwo było poskromić jego rockowy temperament?
To zbyt inteligentny człowiek, żeby mu cokolwiek sugerować. Od razu zorientował się, o co chodzi i pięknie się przystosował. A głos ma fantastyczny! Obserwuję go od jakiegoś czasu i żałuję tylko, że ten młody człowiek nie ma czego śpiewać. Potrzebuje repertuaru. Potrzebuje hiciora i to niejednego. Świetnie ubarwił moją płytę, ale jestem gotowy poświęcić mu znacznie więcej uwagi
Dlaczego zdecydował się pan na powierzenie brzmienia płyty Krzysztofowi Pszonie, producentowi znanemu głównie ze współpracy z Kayah?
To, co robią Paczkowski, Pszona czy Smolik, to bardzo trudna sztuka. Niewielu jest w Polsce dobrych producentów, takich, na których naprawdę można liczyć. Na szczęście Krzysztof Pszona się zgodził, a ja byłem bardzo zaintrygowany, jak odczyta mój materiał i co z nim zrobi. Oczywiście nie mógł przewrócić wszystkiego do góry nogami, przecież nie zaczynam kariery i nie zaśpiewam nagle soulowo (śmiech). Gdy Pszona nie był czegoś pewien, konsultował to ze mną. Myślę, że udało nam się znaleźć złoty środek.
Sony Music Polska/ oprac. Magdalena Walusiak

Wywiady
Pomysły przychodzą znienacka
Seweryn Krajewski opowiada o tym, jak powstają jego piosenki i o swojej pierwszej od lat solowej płycie.
Komentarze (0)