"Zrobiłem ten film, by uzyskać sławę i wzmocnić swoją zawodową pozycję” – powiedział reżyser John Kent Harrison na koniec dość niemrawej warszawskiej konferencji prasowej, która odbyła się w związku ze zrealizowanym przez niego filmem „Jan Paweł II”. Miało to być stwierdzenie ironiczne, być może reakcja na mało wnikliwe pytania, w dodatku skierowane głównie do współtwórców filmu. Ale sam fakt, że takie zdanie padło, uświadamia pewną dość oczywistą, choć w kontekście tego filmu może i przykrą, prawdę, o której nie zawsze chce się pamiętać. (…)
Oto bowiem postać naszego Papieża, przywódcy duchowego o niepowtarzalnej charyzmie, tak często wykorzystującego media do tego, by przekazywać treści, które w nich niezbyt często goszczą, stała się po jego śmierci niejako własnością publiczną. I co za tym nieuchronnie idzie, wizerunek wielkiego człowieka dostał się w tryby machiny komercyjnej kalkulacji, gdzie artystyczny, konsekwentnie przeprowadzany zamiar, jest raczej rzadkim wyjątkiem niż chwalebną regułą. Grozi to sprowadzeniem przesłania Jana Pawła II do garści truizmów, do banalizacji jego wyjątkowej postaci. Choć, z drugiej strony, użycie powszechnie zrozumiałych środków wyrazu może mieć dobre skutki ewangelizacyjne.”
Oby chociaż tyle...
I.J.
Całość artykułu w najnowszym numerze "ozonu"
Komentarze (0)