Z odległości kilkunastu metrów wygląda jak Johnny Rotten z Sex Pistols. Można dać się nabrać i nie zauważyć, że mamy do czynienia z artystą o wrażliwości i sposobie bycia poety.  Kiedy słucha się jego muzyki, kiedy się z nim rozmawia, można wyłapać te emocje, które sprawiają, że płyta "Lovely Fear" brzmi tak dobrze i że tak często chce się do niej wracać. O współpracy z Gabą Kulką, Melą Koteluk, Tomkiem Makowieckim, swojej nowej płycie i pisaniu listów do U2 opowiada Daniel Bloom.

- Osiem piosenek, które znajdujemy na płycie to celowe nawiązanie do formatu płyty winylowej, po cztery na każdą stronę?

- Nie, to zupełny przepadek. Gdyby siedem kompozycji dało mi odczucie, że to zamknięta całość, to byłoby siedem. Akurat tak się złożyło, że przy ośmiu poczułem, że jest już dobrze i tak zostało.

- Kiedy jest się kompozytorem muzyki filmowej, czy ogólnie większych form muzycznych, łatwo jest się odnaleźć w trzyminutowej piosence?

- Tak naprawdę nie ma dużej różnicy, może poza tym, że pisanie piosenek przychodzi mi łatwiej. Pisanie długich, filmowych suit jest trudniejsze. Co nie zmienia faktu, że gdybym poczuł, że piosenka potrzebuje dodatkowych dwóch czy trzech minut, żeby dać mi to czego szukam, to trwałaby dłużej. I tak są tu kompozycje które mają około sześciu minut, a są też trzyminutowe. Co ważne, pisząc ten materiał, dotarło do mnie, że bardziej  lubię komponować piosenki.

- "To czego szukam". Czyli co? Czego szukasz w muzyce?

- Wzruszenia. Tego rodzaju emocji, który interesuje mnie od zawsze. Kiedy staram się łączyć akordy, harmonie, brzmienia, zawsze chodzi mi o to samo. Ten moment kiedy czuje się tąpnięcie, kiedy jesteś naprawdę poruszony, to jest to czego szukam, wzruszenie.

- Może dlatego z taką łatwością poruszasz się po różnych stylach i gatunkach, emocje są w nich uniwersalne...

- Nie zamykam się na żadne gatunki. Poruszam się w różnych sferach muzyki, właśnie w poszukiwaniu tych emocji i odpowiednich narzędzi do ich wytworzenia. Nie ważne w jaki "strój" będą ubrane. Kiedy posłuchasz mojej muzyki do filmu "Nieulotne", to tak bardzo się różni od wszystkiego co zrobiłem wcześniej, że jest niemal zaprzeczeniem mojego stylu. Odszedłem od piękna kompozycji, na rzecz poczucia pewnego rozpadu, rozczłonkowania. To było na tyle wyczerpujące doświadczenie, że poczułem potrzebę napisania dużo lżejszych form, piosenek, tak zrodził się pomysł "Lovely Fear".

- Ludzie często narzekają, że lata osiemdziesiąte to najsłabszy okres w muzyce. U ciebie słychać sporo odniesień do tamtych czasów. Planowałeś, że takie kompozycje jak "Looking Forward" czy tytułowy "Lovely Fear" mają brzmieć jak z 1985?

- W latach osiemdziesiątych widzę samo dobro i kompletnie nic złego. Może ludzie tak marudzą, bo w tym okresie do muzyki weszły syntezatory a wraz z nimi trochę plastiku i wysokich tonów. Tyle, że to przecież nie wszystko - posłuchaj Depeche Mode, czy zespołów z wytwórni 4AD. Z jednej strony piękne brzmienie analogowych klawiszy a z drugiej podejście do pisania piosenek, zupełnie inne niż dziś. Teraz piosenki są polepione z próbek, pourywane, niepełne. Wtedy wszystko brzmiało inaczej. Zwróć uwagę, że w Polsce też kiedy mówi się o największych przebojach, evergreenach, to w większości są to numery z lat osiemdziesiątych. Przesiąkłem tymi czasami do szpiku, byłem wtedy nastolatkiem i to jest moja muzyka. U mnie to jest tak, że brzmienie lat osiemdziesiątych wynika samo, nie planuję tego. Dobrym przykładem jest brzmienie bębnów, od ustawienia których zacząłem pisać całą płytę. Fakt, że słychać w nich tak dużo lat osiemdziesiątych zdeterminował całą resztę. Cały album.

- Od razu wiedziałeś, że tak właśnie ma być?

- W jakimś stopniu tak. Pewność pojawiła się kiedy napisałem "How we disappear" dla Gaby Kulki. Od dawna chciałem do niej zadzwonić i zaproponować współpracę, napisanie tekstu i zaśpiewanie. Kiedy się zgodziła i usłyszałem jej pierwszą wersję, to autentycznie się rozpłakałem. Dotarło do mnie, że to co robię ma sens. Wcześniej nie pracowałem z wieloma wokalistami i nie byłem pewien, czy to wszystko się uda. Gaba pokazała mi, że tak, tchnęła dobrego ducha w ten album.

- A Mela Koteluk? Pierwszy singiel z płyty "Katarakta" to piosenka z jej udziałem.

- To kolejne metafizyczne przeżycie. Wysłałem Meli dwie kompozycje i to co zrobiła ustawiło całą dalszą pracę nad płytą. Obie dziewczyny, Gaba i Mela, odpaliły we mnie jakieś atomowe silniki. Wszystko zaczęło się układać w jedną całość odkąd się pojawiły.

- Gości na płycie jest więcej. I to są same gorące nazwiska.

- Tak, jest Tomek Makowiecki, z którym przyjaźnimy się i współpracujemy od lat. Kiedy usłyszał jedną z moich piosenek, stwierdził że chce to zrobić, nawet nie musiałem go namawiać. Jest też Marsija, jej wokal idealnie się sprawdził. Na samym końcu pojawiła się Iwona z zespołu Rebeka. To była bardzo szybka, spontaniczna akcja a efekt doskonały. Udało mi się zebrać drużynę marzeń na tym albumie. To są ludzie, których cenię jako artystów i osobowości, a przy okazji uwielbiam brzmienie ich głosów. Myślałem o tym trochę w kategorii instrumentu.

- Myślisz, że uda ci się zaprosić wszystkich wokalistów na wspólne koncerty?

- Na kilka na pewno. Bardzo bym chciał, żeby pojawili się wszyscy, chociaż wiem, że wszyscy mają swoje obowiązki, trasy, koncerty. Jednak myślę, że na kilka wspólnych występów uda mi się skompletować całą ekipę.

- To prawda, że kiedy byłeś dzieciakiem słałeś listy do U2? Co im napisałeś?

- Prawda. Napisałem, że ich kocham (śmiech). Nawet mi odpisali, dostałem list i takiego zina, który nazywał się "Propaganda". Chodziłem z tym później po całej szkole i się chwaliłem. Flagę U2, która wisiała u mnie na ścianie, rzuciłem Bono na scenę, kiedy byli w Polsce pierwszy raz. Nie doleciała, ale widziałem, że ją zauważył (śmiech).

Rozmawiał Piotr Miecznikowski

fot. Magda Wunsche