"Powiedz, gdzie cię boli" Nicka Trouta przedstawia jeden dzień z życia weterynarza, który w swojej pracy często wykracza poza wyuczoną profesję, pełniąc role psychologa, doradcy, maga i pocieszyciela.

Premiera książki "Powiedz, gdzie cię boli" już 10 lutego 2010 roku.

Nick Trout, chirurg weterynarii w bostońskiej klinice, to  typ lekarza, u którego nie tylko każdy zwierzak, ale i każdy człowiek miałby ochotę się leczyć. Wyjątkowy dar narracji dr Trouta  i jego poczucie humoru sprawiają, że książka "Powiedz, gdzie cie boli" wpisuje się w klimat najlepszych odcinków kultowych seriali: "Ostrego dyżuru" czy "Doktora House’a".

Mamy tu do czynienia z emocjonującym, wzruszającym, ale też nie pozbawionym poczucia humoru, opisem przypadków zwierząt i ich właścicieli, które udowadniają, że o utrzymanie więzi człowieka z jego ukochanym pupilem warto walczyć za wszelką cenę.

Dr Nick Trout jest uznanym chirurgiem weterynaryjnym w dużym bostońskim szpitalu dla zwierząt Angell Animal Medical Center. "Powiedz, gdzie cię boli" jest jego literackim debiutem.


"Lubię czytać książki o pracy lekarzy weterynarii, chociaż po prawie trzydziestu latach uprawiania tego zawodu mogłyby mnie nudzić. Każdy z nas, weterynarzy, inaczej ,, czuje” swoją powinność, ale mamy ze sobą wiele wspólnego. W książce Nicka Trouta jest, poza fachową oceną sytuacji, sporo tego ,,czucia”. Autor opisuje, niemal godzina po godzinie, dzień swojej pracy w bostońskiej klinice. To trudna praca, bo zwierzęta nie zawsze potrafią ,,powiedzieć”, gdzie je boli, a ich opiekunowie na ogół też nie mają wiele do dodania w tej kwestii…
Polecam tę książkę wszystkim posiadaczom zwierząt i weterynarzom. Może po jej przeczytaniu łatwiej nam będzie rozmawiać o chorobach naszych czworonożnych przyjaciół."

Dorota Sumińska

Książce "Powiedz gdzie cię boli" Nicka Touta patronuje empik.com.


Fragment książki "Powiedz, gdzie cię boli":



Centrum Medycyny Weterynaryjnej Angell, należące do Stowarzyszenia Zapobiegania Okrucieństwu wobec Zwierząt stanu Massachusetts, położone jest w eklektycznej i cieszącej się coraz większym prestiżem dzielnicy Bostonu — Jamaica Plain. Nie stworzono na razie światowego rankingu wielkości szpitali weterynaryjnych, ale liczące 17 187 metrów kwadratowych Angell plasowałoby się zapewne na wysokiej pozycji; rokrocznie ponad  siedemdziesięciu weterynarzy zajmuje się tutaj prawie pięćdziesięcioma tysiącami psów, kotów i innych zwierząt domowych.
Po dziesięciu latach dyżurów chirurgicznych wiem, że gadanie o bostońskich korkach ulicznych to czysta złośliwość, ponieważ o trzeciej nad ranem moją bezstresową podróż kończę na pierwszorzędnym miejscu parkingowym, tuż obok drzwi frontowych.

Mamy styczeń w Nowej Anglii. Na ziemi leży kilkunastocentymetrowa warstwa śniegu, pod murem ogrodzenia piętrzy się miniaturowa wersja Andów, a temperatura ma wynieść dzisiaj najwyżej dziesięć stopni poniżej zera. Stąpam po zasolonym asfalcie niczym chory na zaawansowane hemoroidy pacjent oddziału geriatrycznego, pewien, że lada chwila poślizgnę się na lodzie. Mimo nieludzkiej pory moja senność powoli rozpierzcha się niczym mgła w słoneczny poranek.

Przestępuję próg czteropiętrowego ceglanego budynku i kieruję się do pomieszczenia, gdzie chirurdzy przygotowują się do zabiegów. Korytarze świecą pustkami, podłogi lśnią, telefony milczą, pagery śpią. Wchodzę do antyseptycznego miasta duchów. Lubię to uczucie — jakbym był znowu dzieckiem i zakradał się na podwórko sąsiada, żeby ukraść parę jabłek, kusząco czerwieniących się na jabłoni. Moja misja jest nie dość, że tajna, to ryzykowna — i wcale nie gwarantuje, że wynik okaże się wart wysiłku.

Przechodząc przez oddział radiologiczny, zerkam na swoje odbicie w szybie bloku, gdzie wykonuje się rezonans magnetyczny. Mężczyzna, którego widzę, wygląda trochę obco. Ma przymrużone oczy, odciśnięty na lewym policzku ślad poduszki, a na głowie jedną z bardziej zawadiackich wersji tak zwanego fryzu z wyrka. Dzięki Bogu, moi pacjenci nigdy nie oceniają mnie po wyglądzie.
Jeden z nich właśnie leży na noszach i nerwowo próbuje uczepić się pazurami płyty ze stali nierdzewnej. To duża dziewczynka, najwyraźniej nie cierpiąca na brak miłości — przynajmniej tej liczonej w kaloriach. W jej rozbieganych czekoladowych oczach widać lęk przed tą dziwną sytuacją i zmianami zachodzącymi w jej organizmie, ale gdy podchodzę bliżej, szeroki, puszysty ogon wita mnie kilkoma przyjaznymi machnięciami. Lubię owczarki niemieckie. W dzieciństwie miałem psa tej rasy. Mimo to zachowanie suczki wydaje mi się nietypowe, a zarazem niesamowicie ujmujące. Aż do tej chwili miałem do czynienia z anonimowym, bliżej nieokreślonym zwierzęciem, zredukowanym do listy schorzeń, dolegliwości, problemów i ułomności. Raptem wszystko się zmienia. Zwierzątko zyskuje imię i osobowość. Jest teraz moim pacjentem. Zaczyna mi na nim zależeć.
Głaszczę suczkę po głowie i przesuwam dłoń po jej miękkim, aksamitnym uchu, potem wzdłuż klatki piersiowej, aż do jej monstrualnego, napiętego jak bęben brzucha.

— Cześć, skarbie. Trzymasz się?
Doktor Keene, niewysoka kobieta o błyszczących policzkach i blond włosach związanych w koński ogon, ma nie więcej niż dwadzieścia pięć lat. Zastanawiam się, czy jako czterdziestotrzylatek nie jestem już trochę za stary na tę zabawę. Doktor Keene łypie na mnie groźnie zza połyskujących zielonych szkieł kontaktowych. Chyba sądzi, że pytanie było skierowane do niej. Przedstawiam się, wyciągam rękę i zapewniam, że zwracałem się do naszej pacjentki.
— To Sage — mówi, próbując założyć psu maskę tlenową. — Ja jestem Sarah, a to Dan — wskazuje gestem na technika, którego nigdy przedtem tu nie widziałem.

Dan wysuwa kwadratowy podbródek i rzuca mi niezobowiązujące „siemka”. Ma ćwieki w prawej brwi i w dolnej wardze, a wzdłuż ramion biegną barwne tatuaże, idealnie kontrastujące z jego ziemistą cerą wampira. W innych okolicznościach taki wygląd mógłby zwracać uwagę, ale tutaj, na nocnej zmianie, Dan może spokojnie rozwijać kable do EKG, zakładać pulsoksymetr i wprawną ręką regulować dopływ kroplówki.
Na boku Sage zauważam mały wygolony kwadracik, znak, że podjęto próbę odprowadzenia uwięzionych w żołądku psa rozszerzających się gazów przez bezpośrednie nakłucie specjalną dużą igłą. Dotykam malutkiego czerwonego punkcika na środku łysej łaty. Skóra jest niemożliwie naprężona. Próba, jak widać, nie powiodła się.
— Sonda też nic nie dała? — pytam, w zasadzie retorycznie. Gdyby udało się wprowadzić do żołądka sondę, co jest najbardziej wskazaną metodą dekompresji, nie trzeba by było próbować z igłą.
Doktor Keene kręci głową.
— Niestety — mówi. — Jest w kiepskim stanie. Tętno dwa dwadzieścia, od czasu do czasu VPC. Zupełnie pozieleniała.
Nie zaskakuje mnie to. Układ krążenia Sage doznał takiego szoku, że serce zachowuje się tak, jakby brała udział w niekończącym się wyścigu. Coś takiego, w połączeniu z wchłanianiem przez uszkodzony żołądek toksycznych produktów ubocznych, może wywołać serie nieprawidłowych uderzeń serca, tak zwanych VPC, czyli przedwczesnych skurczów nadkomorowych. Na kardiomonitorze VPC brzmi jak żywiołowy afrykański taniec plemienny, z nagła przechodzący chwilami w marsz pogrzebowy. To samo w sobie może być katastrofalne w skutkach.

Sage merda ogonem w podzięce, gdy uwalniam jej pysk z maski tlenowej i unoszę górną wargę, aby zbadać dziąsła. Zdrową jasnoróżową tkankę, świadczącą o normalnym przepływie krwi obwodowej, zastąpiła brzydka, błotnista purpura.
— Ile kroplówki zużyła?
— To już czwarty litr — odpowiada doktor Keene. — Szukanie żyły trwało całe wieki, prawda, Dan?
Dan przytakuje.
Skóra Sage ma okropny odcień. Wyobrażam sobie, że ktoś wepchnął mi pod żebra nadmuchaną do niemożliwości piłkę plażową. Nie byłbym wcale w lepszym stanie.
— Kiepsko to wygląda — mówię. — Na pewno jadła koło siódmej?
— Tak twierdzi właściciel. A co?
— Bo zachowuje się, jakby jej żołądek był rozdęty znacznie dłużej. Lada moment może obumrzeć. Dobrze, że próbujemy ją ustabilizować do operacji, ale jeśli żołądek zmartwieje, suka nie przeżyje. Nie ma co zwlekać. Proponuję lidokainę, wstrzyknijcie antybiotyki i podajcie narkozę. Im szybciej rozwiążemy problem, tym lepiej. Idę się przebrać.
— Póki pamiętam — mówi doktor Keene — przed wejściem czeka właściciel. Koniecznie chciał się z tobą zobaczyć jeszcze przed zabiegiem.
— W porządku — mówię — jeśli nie wrócę za pięć minut, przebierz się, załóż jej serwety i przygotuj ją do zabiegu. Jeśli nie wrócę za dziesięć, wezwij mnie przez pager, na cito.

W drodze do przestronnej poczekalni przyczesuję dłonią włosy i szykuję się do starcia z jakimś agresywnym typem adwokata w średnim wieku, który mimo pory przyszedł starannie uczesany, w nieskazitelnym prążkowanym garniturze. Ale jedyna osoba w zasięgu mojego wzroku to starszy, przynajmniej siedemdziesięcioletni pan, który siedzi sobie w kąciku z lekko pochyloną głową i zaciska pocętkowane plamami wątrobowymi dłonie. Jest zakutany jak bałwanek. Czapka, szalik i płaszcz opatulają jego wątłe, pomarszczone ciało.
— Pan Hartman? — Zwalniam kroku.
Staruszek podnosi głowę z przepraszającą miną, która zmienia się w grymas bólu, gdy mężczyzna z trudem wstaje z miejsca. Mój nos rejestruje słaby, mentolowy aromat.
— Witam pana. Nie, proszę nie wstawać. O ile wiem, doktor Keene wyjaśniła panu, że pies jest poważnie chory i wymaga nagłego zabiegu. Pozwoli pan, że się przedstawię. Jestem weterynarzem Sage. Będę przeprowadzał operację.
Wyciąga rękę i patrzy na mnie pytająco.
— Najmocniej przepraszam, że ściągnąłem pana z łóżka — mówi. — Córka mi kazała, wie pan. Jest doktorem.
Domyślam się, że chodzi mu o doktora leczącego ludzi. Cieszy mnie, że mimowolnie nie powiedział „prawdziwym doktorem”. Lekarze medycyny lepiej niż większość ludzi zdają sobie sprawę, że w szpitalu istnieje hierarchia — student, stażysta, rezydent, pielęgniarz. Zapewne córka zwróciła na to jego uwagę, bo słyszę:
— Kazała mi się upewnić, że psem zajmie się lekarz z personelu, ktoś z większym doświadczeniem. „Nie rezydent”, powiedziała. Mnie, szczerze mówiąc, jest wszystko jedno. Ja tylko nie chcę stracić Sage, i tyle. Mam tylko ją.
W jego głosie pojawia się drżenie, którego nie potrafi opanować. Trzyma fason — resztkami sił — dumny, bezradny i całkowicie bezbronny, złączony tą cudowną i niewiarygodnie mocną więzią ze zwierzęciem, którym przyszło mu się opiekować. Miłość do psiej towarzyszki wprost bije z niego i każe mi zapomnieć o niewyspaniu. Błyskawicznie zastępuje je wspaniała świadomość odpowiedzialności, jaką biorę za tego człowieka i jego najlepszą przyjaciółką.
— Myśli pan, że dobrze zrobiłem? No wie pan, że przywiozłem ją tutaj, na operację?
— Naturalnie — uspokajam go. ? Jest duża szansa, że usuniemy problem. Mogą wystąpić pewne komplikacje pooperacyjne, ale spodziewamy się ich i umiemy dać sobie z nimi radę. Proszę mi wierzyć, że nie stałbym przed panem, gotowy do operacji, gdyby nie zależało mi na pańskim piesku.
Przez dłuższą chwilę ogląda swoje dłonie, ściska je, wykręca grube, sękate stawy i kłykcie, wreszcie pyta:
— Niech mi pan powie: czy jestem samolubny? Bo widzi pan, córka ma dobre intencje, ale ciągle mi przypomina, że Sage ma już przecież dziesięć lat.
Kręcę głową przecząco.
— Absolutnie nie, panie Hartman. Robi pan dokładnie to, co w tej sytuacji należy zrobić. Opiekuje się pan ukochanym zwierzęciem najlepiej jak można.
Widzę, że wciąż nie jest przekonany.
— A gdyby to był pański pies? Zważywszy na jego wiek, zdecydowałby się pan operować?
Ile to już razy zadawano mi to pytanie? Dla wielu właścicieli stanowi ono wyznacznik trafności decyzji, które zmuszeni są podjąć. Wtedy właśnie weterynarz ma niepowtarzalną okazję skorzystać z własnego doświadczenia, wiedzy i osobistych przekonań i znacząco wpłynąć na ostateczną decyzję. Weterynarze muszą zaakceptować ten ciężar i umieć go wykorzystać. Na szczęście w tym przypadku mogę odpowiedzieć szczerze.
— Jak najbardziej. Sage wygląda na wspaniałego psa. Każde zwierzę, które będąc w takim stanie, potrafi na dzień dobry tak merdać ogonem, warto uratować. Bez dwóch zdań.
Usiłuje zdusić uśmiech, skutecznie, ale nie udaje mu się powstrzymać łzy, która stacza się po jego policzku.
— Od śmierci żony mam tylko ją. Pomogła mi w najtrudniejszych chwilach.
Głośno przełykam ślinę. Nie chcę dać się wciągnąć w otchłań żalu, ale też nie umiem się oprzeć urokowi tego łagodnego staruszka. Jest postacią wprost z powieści Jamesa Herriota, uosobieniem wdowca, który kurczowo chwyta się ostatniego materialnego ogniwa łączącego go z utraconą miłością jego życia.


Wydawnictwo Literackie /F.N.