Nigdy nie przepadałem za Depeche Mode. W czasach, kiedy zespół święcił największe triumfy, słuchałem punka, industrialu i Pink Floyd. Depesze byli dla mnie zbyt popowi, kompletnie nie czułem klimatu, poza pojedynczymi numerami,większość nie wpadała mi ani do ucha, ani do serca. Z czasem zacząłem dostrzegać wspólne elementy pomiędzy Depeche Mode, a na przykład Skinny Puppy czy… Cool Kids of Deeath. Tych ostatnich, nawet jeśli ktoś jest głuchy jak pień i nie wychwyci niuansów muzycznych, nietrudno połączyć z DM. Pierwsza płytę Kulek tworzył Robert Tuta (Agressiva 69, Hedone), jeden z największych wyznawców industrialu i właśnie Depeche Mode. Tyle słowem wstępu, czas przejść do wrażeń z koncertu, który odbył się 14 marca w Katowicach.

Organizacja

Na koncercie stawiło się 9 tysięcy wyznawców DM. Trzeba przyznać, że organizatorzy całkiem sprawnie uwinęli się z wpuszczeniem tłumu do Spodka. Irytujące mogły być szczegółowe rewizje przy przekraczaniu bramki. Szukano głównie aparatów fotograficznych, co jest o tyle absurdalne, że praktycznie każdy telefon komórkowy ma dziś wbudowaną cyfrę dającą często lepszą jakość od „małpek”, w które zaopatrzyła się część fanów. Odnalezione aparaty trafiały do płatnego depozytu. Już po wejściu na koncert okazało się, że cała szopka z rewizjami zdała się psu na budę i w trakcie występu widok ludzi robiących foty za pomocą małych cyferek mocno rzucał się w oczy. Po co więc było urządzać cały ten cyrk?

Wspominałem o moich punkowych korzeniach i pewnie to, co napiszę za chwilę, rozbawi wielu czytelników. Możliwe, że jestem obecnie stetryczałym piernikiem (34 lata), ale uważam, ze koncerty tej rangi co występ DM, powinny mieć zapewnione lepsze zaplecze. Punkty z dość obleśnymi w smaku zapiekankami czy dziwne wyglądającymi płynami to trochę mało jak na imprezę tej rangi. Nie sądzę oczywiście, że należało z tej okazji odpalić w Spodku festiwal kuchni i alkoholu, ale punkty gastronomiczne wyglądały mało zachęcająco. Było ich za to pod dostatkiem i to plus w tym minusie. A propos alkoholu: nie było go wcale, jakby jego spożycie równało się w naszym kraju wizji zespołu - w tym przypadku DM - grającego do sali, na której leży pijana w sztok publiczność. Przydałoby się chyba więcej szacunku dla przeważającej części publiki, która przychodzi nie po to, żeby się złoić, a głownie po to, żeby posłuchać ulubionych wykonawców. Pojedyncze patologiczne elementy można przecież wyławiać bez szkody dla przyjemności porządnej części widzów. No ale to pewnie kwestia czasu i za parę lat nikogo nie będzie niepokoić słuchacz sączący delikatnie procentowy napój wyskokowy.

Za totalną porażkę należy uznać sklepik z koncertowymi pamiątkami. Ceny w nim wzięto z jednej z gwiazdek Unii Europejskiej, zapominając przy tym, że jej członkiem jesteśmy zaledwie dwa lata, a możliwości finansowe Polaków są dalekie od europejskich.

Wracając do kolejek przed wejściem należy zauważyć, że panowie z ochrony chodzili miedzy ogonkami i informowali o tych bramkach, przy których wiało pustkami. W sumie więc jeśli ktoś zawierzył panom w żółtych kubraczkach i wycofał się z tłumu, mógł spokojnie zdążyć na zaczynający grać o godzinę 20 support w postaci amerykańskiej grupy The Bravery. Kto nie zdążył, nic nie stracił. Chłopaki pohałasowali pól godziny i zaczęło się odliczanie do dania głównego, czyli występu Depeche Mode przewidzianego na godzinę 21.00. Czas oczekiwania osładzały doskonałe ambienty lecące z głośników, z których miała zabrzmieć gwiazda wieczoru. Cudne basy i czysty dźwięk rozpływający się po Spodku dobrze nastrajały do warstwy audio wieczornego show.

Panie i panowie, Depeche Mode

Trzy minuty po 21 zaczęło się. Zgasły światła, tłum zawył ze szczęścia, na scenie pojawiło się Depeche Mode, a sala zadrżała od dźwięku i aplauzu publiczności. W sumie stan taki trwał równe dwie godziny, wliczając w to bisy. Spodek po prostu eksplodował.

Na pierwszy ogień poszły dwa utwory z najnowszej płyty. A Pain That I'm Used To oraz John The Revelator. Zaskakujące jest dla laika, że DM grają tak ostro, iż trudno im obecnie przypisać łatkę muzyków popowych. Czad, jaki wydobywał się z instrumentów, po prostu wgniatał w podłogę. Wkrótce też wszelkie wątpliwości, czy starsze utwory będą się bronić w nowej stylistyce, szybko zostały rozwiane.

Pomijając dość smętne solowe występy Martina Gore'a, cały koncert można było spokojnie potraktować za show mocnej rockowej grupy. Duża w tym zasługa perkusisty, który - wspomagany delikatnie przez automat - wybijał rytm w którym momentami ginęły dźwięki syntezatorów. Zawsze jednak na pierwszym planie zostawał wokal Dave’a Gahana i gitara Martina. Ten ostatni prawie nie dosiadał się do klawiszy, zmieniał jedyne modele wioseł. Wypadek przy pracy, za jaki należy uznać wspominaną już słabą dyspozycję Martina, zatuszowało genialne wykonanie I Feel You. Eskalacją mocy były zaś wykonane po półtorej godzinie występu Personal Jesus i funkowo transująca wersja Enjoy The Silence. Potem nastąpiły bisy, które wbrew przedkoncertowym obawom fanów, nie zawęziły się jedynie do czterech sztampowych utworów.

Na początek poszło Shake The Disease w wykonaniu Martina. Potem zagrany w klasycznym dla Depeche Mode stylu Just Can't Get Enough i Everything Counts. Co bardziej naiwni widzowie sądząc, że to koniec, zaczęli wychodzić z sali i wtedy w ciemności wybuchły dźwięki Never Let Me Down Again, po których nastąpił ostateczny finał koncertu z towarzyszeniem dźwięków Goodnight Lovers. Uczta została skonsumowana i zakończona. Blisko dziesięć tysięcy ludzi wyruszyło na podwieczorek w postaci Giga Afterparty.


Wrażenia
 
Depeche Mode gra nową, mocną muzykę, opartą o dobrze sprawdzone pomysły. Nie jest to zarzut, widać, że chłopcy starają się szukać nowych podniet i sposobów wyrażania emocji. To duży plus. Równocześnie ich styl jest pomimo eksperymentów brzmieniowych rozpoznawalny i jedyny w swoim rodzaju. To kolejny plus. Mało jest zespołów, które pozostając wierne swojej wrażliwości nie popadają w śmieszność lub nudę. Do tej wąskiej grupy należy właśnie DM.
 
Fakt, że wciąż nie przemawia do mnie ich wrażliwość czy stylistyka, jest moim prywatnym odczuciem, do którego mam prawo. Przyznam, że stojąc niejako z boku, obserwując zarówno scenę jak i widownię, byłem jednak pod wrażeniem wspólnoty istniejącej w świecie wykreowanym przez panów Martina i Dave’a. Z tych ludzi biły autentyczne wzruszenia, radość, smutek i poczucie jedności, które połączyło trzydziesto-, czterdziestoletnich tetryków i o pokolenie młodszych współwyznawców „szybkiej mody”, jak w latach osiemdziesiątych określiła DM jedna z ówczesnych gazet muzycznych. Myliła się w tej ocenie bardzo, czego dowodem był wtorkowy koncert.
 
Kolejny występ chłopaków z Depeche Mode już w czerwcu tego roku na stadionie warszawskiej Legii. Idźcie na ten koncert. Nawet jeśli nie znacie bądź nie lubicie tego zespołu, naprawdę warto zobaczyć wspólnotę depeszów podczas rytualnego obrzędu. Niezwykła bije od nich moc.
 
minimal