Okazuje się, że najczęstszym miejscem ucieczki przed fiskusem są terytoria zależne od brytyjskiej korony. „Większość obszarów będących pod berłem dynastii Windsorów i zaliczanych do rajów podatkowych znajduje się na Karaibach, z których najbardziej znane są, leżące między Kubą a Jamajką, Kajmany. Tak jak wiele karaibskich wysp, odkrył je już Krzysztof Kolumb. Nazwę nadał pierwszy Anglik, który postawił stopę na wyspach, największy awanturnik epoki elżbietańskiej sir Francis Drake”. Wyspy słyną ponoć z braku podatków bezpośrednich, a ich mieszkańcy żyją w dobrobycie. Rząd kajmański swoje dochody czerpie z ceł oraz opłat (niezbyt wysokich) wnoszonych przez nowo powstające przedsiębiorstwa, a gospodarka państwa opiera się na turystyce i usługach finansowych (niezły skok od czasów gdy podstawę bytu Kajmańczyków stanowiły połowy żółwi). Jednak ten raj ma w sobie i cząstkę piekła, a właściwie czyśćca. „Na Kajmanach jest zarejestrowanych kilkadziesiąt tysięcy firm, które obracają niemal pół bilionem dolarów. Wielkie pieniądze lubią dyskrecję, a że do niedawna tutejsze banki nie pytały, kto zacz i nie interesowały się pochodzeniem kapitału, wyspy stały się wielką pralnią brudnych pieniędzy”.
W całej sprawie jeden wątek wydaje mi się interesujący. Co mianowicie zrobili poławiacze żółwi, kiedy ich finansiści wyrolowali z roboty, oraz pozbawili zaszczytnej pozycji pieszczoszka i jedynego żywiciela kraju. Czy powodowani słusznym gniewem ruszyli na budynki rządowe? Czy harpunami i sieciami wygrażali w kierunku pałacu prezydenckiego? W końcu należała im się jak psu buda sowita odprawa, emerytura w wieku 45 lat i 14 pensja. No bo przecież chyba nie byli takimi frajerami, żeby się przekwalifikowywać i zmieniać nierentowny zawód?
Iza J.
Pełna wersja artykułu dostępna w aktualnym wydaniu "Polityki".
Komentarze (0)