Kiedyś była Maria Callas, dziś jest Aleksandra Kurzak! Z najbardziej znaną polską sopranistką, która jako pierwsza Polka podpisała kontrakt z prestiżową wytwórnią Decca rozmawiamy w przeddzień premiery płyty „Gioia”.

Jakie jest pani pierwsze muzyczne wspomnienie?

Dorastałam w rodzinie muzycznej, moja mama była śpiewaczką w Operze Wrocławskiej, tata waltornistą. W teatrze spędzałam sporo czasu i dziś trudno mi przywołać konkretny obraz. Pamiętam, że ciągle chodziłam po garderobie mamy i śpiewałam. To musiało być dla niej utrapienie. Kiedyś usłyszał mnie Stefan Rachoń, dyrygent koncertu, na którym śpiewała moja mama i zaproponował mi nagranie płyty z orkiestrą symfoniczną.

Nie doszło jednak do niego.

Nie, rodzice się nie zgodzili i może dobrze się stało, choć przyznam, byłaby to niezwykła pamiątka.

Odebrała pani solidne muzyczne wykształcenie. Rodzice jednak nie myśleli wówczas dla pani o karierze wokalnej.


No, nie! Ja zresztą też. Miałam być skrzypaczką, wyjechać z Polski. Na skrzypków jest z reguły zawsze duże zapotrzebowanie.

Ale kiedy wybrała pani śpiew, rodzice nie protestowali?


Zaskoczyło ich to, ale nie sprzeciwiali się.

Czytając pani biografię można odnieść wrażenie, że droga od wielkiego świata usłana jest różami. Są też ciernie?


Pewnie są, ale ja ich na razie nie doświadczam. Przez sześć lat byłam na etacie w hamburskiej Staatsoper, a Covent Garden czy MET były dla mnie pierwszymi, tzw. gościnnymi scenami. Gdy już tam wystąpiłam, sprawy potoczyły się same. Chociaż wróciłam rozczarowana z konkursu Placida Dominga w Los Angeles, ponieważ nie dostałam żadnej nagrody. Nawet nie doszłam do finału, ale zauważył mnie dyrektor do spraw obsad w Covent Garden. Na początku był list wyrażający uznanie dla głosu. Na przesłuchanie czekałam jednak cztery lata. Usłyszałam wtedy, że mój głos rozwinął się w dobrym kierunku, że się podoba, a w następnym sezonie może będzie propozycja roli. Do tego jednak potrzebne było kolejne przesłuchanie, już z konkretnymi ariami z przedstawienia „Mitrydates, Król Pontu” Mozarta.

Skąd ta ostrożność u dyrektora Katony?

Taka decyzja to wielka odpowiedzialność, a ja byłam debiutantką. Przesłuchania się udały, ale wciąż nie było konkretów. O angażu dowiedziałam się podczas zupełnie innych przesłuchań, do opery w Chicago, od tamtejszego dyrektora. Widać panowie musieli między sobą na mój temat rozmawiać.

Nie wystarczy więc mieć świetny głos, trzeba mieć także cierpliwość?

O tak! Cierpliwość i pokora to cechy, których zresztą uczymy się od samego początku. Nie warto iść na skróty, a na efekty trzeba cierpliwie pracować.

Słyszałem opinie, że Placido Domingo to dla pani ważna postać. Czy to prawda?

Jako bohater z dzieciństwa, tak. Zawsze poruszał mnie jego śpiew, jego muzyka i nie ukrywam, że był to szalenie wzruszający moment, kiedy go poznałam. Moim mentorem jednak, któremu zawdzięczam karierę jest Peter Mario Katona, dyrektor Londyńskiej Opery Królewskiej.

Spotkała pani z pewnością wiele ikon opery. Które z tych spotkań pamięta pani szczególnie?

Z Grace Bumbry, Joan Sutherland czy choćby właśnie z Placido Domingo, ale niestety nigdy nie miałam okazji stanąć z nimi na scenie.

Ale już z Juanem Diego Florezem, owszem.

To ciekawe, gdy pyta pan o ikony, to ja w naturalny sposób sięgam do innego pokolenia głosów.

Może niefortunnie sformułowałem pytanie…

Nie, to nie to! Oczywiście, Juan Diego jest dla wielu miłośników opery, zwłaszcza repertuaru Rossiniowskiego, rzeczywiście ikoną, ale dla nas, artystów dzisiaj spotykających się na scenach ta perspektywa jest trochę inna. Wróćmy jednak do moich ikon. Pamiętam swój debiut w „Rigoletto” Verdiego u boku największego odtwórcy tej roli naszych czasów, Leo Nucciego w La Scali. To było niezwykle wzruszające.

Jak się pani czuje będąc porównywaną do Marii Callas?

Do Sills i Sutherland także. Ma pan na myśli recenzję po moim debiucie w „Łucji z Lammermooru”. Och, a jak można się czuć? To wielkie szczęście być stawianą w jednym szeregu z trzema największymi odtwórczyniami tej roli i nazwaną ich następczynią. Co więcej, kontrakt z Deccą podpisałam w dzień śmierci Joan Sutherland. To niezwykła sytuacja. Takie porównania uskrzydlają! Oby było ich jak najwięcej, choć wiem, że bywają też niebezpieczne.

Efektem tego kontraktu jest płyta „Gioia”. Czym jest dla Pani radość?

Ten tytuł oddaje moją radość ze wszystkiego, co mi się przydarzyło. Z kontraktu, z płyty, z przynależności do domu Decca Classics, z tego, że mogę śpiewać, że słuchacze odczuwają radość słuchając mnie.

Może za wcześnie jeszcze o to pytać, bo „Gioa” trafia właśnie na sklepowe półki, ale czy są plany następnej płyty?

Tak, ukaże się ona w 2012 roku. Może będzie poświęcona jednemu kompozytorowi, może Rossiniemu, a może będą to bell cantowe wielkie sceny szaleństwa. Nie podjęliśmy jeszcze ostatecznej decyzji. Pozostaje też ustalenie terminów nagrania, a to nie łatwe. Mój kalendarz koncertowy jest już napięty.

Właśnie! Jak on wygląda?

Zapowiada się świetnie. W połowie sierpnia jadę do Los Angeles. Tam debiutuję w „Cosi Fan Tutte” Mozarta w roli Fiordiligi, potem jest La Scalla, Metropolitan Opera, Covent Garden, berlińska i wiedeńska Staatsoper. W październiku w Operze Narodowej wystąpię w „Łucji z Lammermooru”, a pod koniec sezonu w „Traviacie”.

Czy to prawda, że w liceum śpiewała pani jazz?


Śpiewałam to za dużo powiedziane. Wzięłam udział w amatorskim konkursie i wykonałam jazzową balladę i piosenkę Krystyny Prońko. Ale za to byłam wierną uczestniczką koncertów jazzowych!

Czy teraz, będąc częścią świata wielkiej muzyki, ma pani jeszcze czas na słuchanie jej dla zwykłej przyjemności?

O tak, ale nieczęsto jest to klasyka. Po pracy potrzebuję ciszy. Ale choć nie mam w tej materii wyrobionego gustu, to lubię słuchać dobrej muzyki, ot, choćby tej z lat 70. Zwłaszcza w Polsce lubię słuchać po prostu radia.

Rozmawiał Maciej Karłowski