Tomek Makowiecki zniknął ostatnio z radaru zjadaczom medialnej papki, ale nie przestał tworzyć. Po szeregu projektów z innymi muzykami, przyszedł czas na samodzielny manifest artystyczny – nowy album solowy. Zawsze był utalentowany i ujmujący, ale takiego dojrzałego i bezkompromisowego Tomka jeszcze nie znaliście.

Od „Ostatniego wspólnego zdjęcia” minęło po- nad pięć lat. Sporo się w tym czasie wydarzyło w twoim życiu, prawda?

Dużo rzeczy się wydarzyło, to prawda. Założyłem rodzinę, dwójka dzieci mi się urodziła w międzyczasie, niedługo kończę 30 lat. To jest jakiś przełom w życiu. Wziąłem też udział w kilku projektach muzycznych, takich jak Silver Rocket czy NO! NO! NO!, które jak to zwykle bywa, oddalają w czasie własną twórczość. Teraz nareszcie moja  płyta  jest  dla  mnie  najważniejsza.  Czuję, że dokonuję w tej chwili jakiegoś wyboru zawodowego, muzycznego. Czuję też, że ta płyta jest najważniejszą rzeczą, jaką do tej pory zrobiłem. Najodważniejszą.

Długo nad nią pracowałeś...

Trzy   lata   temu   zacząłem.   Wyjechałem   latem z zespołem poza miasto, do takiej chaty na uboczu, na Kaszubach, koło Kartuz. Zaszyliśmy się tam, byliśmy całkowicie odcięci od świata, na- graliśmy chyba z 15 godzin takiej kombinowanej, improwizowanej  muzyki  i  potem  wybierałem z tego fragmenty, rzeczy, które uznaliśmy, że są warte dalszego opracowania. Ale potem zaczęło się dziać tyle rzeczy... Odchodziłem od tej płyty, a potem do niej wracałem.

Zacząłeś od jam session z zespołem, ale potem dłubałeś przy tym sam, prawda?

Tak, w zasadzie sam. Podjąłem się produkcji tej płyty, od początku do końca. Produkcja, nagrania, realizacja - mocno się w to wkręciłem, wiele nocy  spędziłem  przy  kompie,  nad  instrumentami.  Nakupowałem  też  mnóstwo  instrumentów, syntezatorów  analogowych,  wjechałem  w  to  totalnie. To z jednej strony zajebiste, a z drugiej dość wyczerpujące, bo ślęczy się nad tym godzinami. Na szczęście  mam  ogromne  wsparcie  od  chłopaków z zespołu, którzy naprawdę się w to zaangażowali.

Jak brzmi teraz ten skład na żywo?

Swojemu perkusiście, Kubie Staruszkiewiczowi, wcisnąłem bębny elektroniczne. Na początku pod- chodził do tego jak pies do jeża, bo od 20 lat gra na garach akustycznych, ale w końcu się przekonał. Patryk Stawiński, który był moim gitarzystą, teraz gra na basie, a na gitarze z kolei Olek Świerkot z Mysłowic. Gitara jest wciąż instrumentem wiodącym, ale  brzmi  inaczej,  nadaje  tej  muzyce  przestrzeni. No i ja - obsługuję trzy klawisze i wokal, który prze- puszczam przez różne efekty. Pozwalamy sobie też na trochę improwizacji podczas koncertu. Mimo tych wszystkich syntezatorów jest dużo emocji, bo ja jestem po prostu mega emocjonalnym gościem.

Jaka ta płyta jest?

Jest eklektyzm, ale ostatecznie postawiłem na minimal. Piosenki są bardzo dalekie od schematów. Nie budowałem ich według zasady, że tu musi być zwrotka, a tam refren. Czasami jest tak, że numery jadą na dwóch akordach przez siedem czy osiem minut, a na koncercie może być jeszcze dłużej.

Adresujesz  tę  muzykę  do  swoich  dotychczasowych fanów, czy liczysz na zupełnie nowych?

Myślałem o tym ostatnio. Uważam, że jest miejsce na tego rodzaju muzę i emocje. Zauważyłem też, że młodzi ludzie są dziś bezkompromisowi i mega otwarci. Ja czuję się już trochę dojrzalszym gościem i wydaje mi się, że jest to przede wszystkim płyta dla bardziej wyrobionego słuchacza, ale mam nadzieję, że przemówi też do młodych. Może to zabrzmi nieskromnie, ale powiem szczerze i otwarcie, że to jest najlepsza rzecz, jaką do tej pory zrobiłem. Jestem tego pewien.

Czy ta twoja muzyczna i osobista dojrzałość pociągnęła za sobą wybory tekściarzy? Bo Ma- rek Jałowiecki na przykład to już nie młodzieniaszek, ale facet z bagażem doświadczeń na pewno nie dwudziestolatka.

Marka Jałowieckiego spotkałem może ze trzy razy w życiu, ale od paru lat jestem z nim w stałym kontakcie wirtualnym, mailowo-telefonicznym. Sporo godzin przegadaliśmy i teksty, które on dla mnie pisze, są trafione w punkt. Nie wiem jak on to robi, ale w ogóle nie czuję, że to pisał ktoś  inny.  Nawet  przy  innych  projektach,  kiedy coś tam robię w międzyczasie, też go proszę o pomoc, bo po prostu ufam mu. Czuję, że mam swojego tekściarza, w którego żyłach płynie krew podobna do mojej.

Z kim jeszcze pracowałeś nad tekstami?

Na przykład z Graftmannem. Płyta częściowo jest w języku angielskim i te teksty on napisał. Znamy się dość długo, kumplujemy się. Na początku  myślałem,  że  nagram  płytę  po  polsku, a potem zrobimy wersję anglojęzyczną, ale ostatnio stwierdziłem, że jak ją zrobię po polsku, to nie będzie mi się chciało robić anglojęzycznej wersji, więc  cztery  numery  będą  po angielsku. Pisząc te teksty Graftmann nawiązywał do słów, które śpiewałem w wersji demo, do moich myśli, rozwijał to na swój sposób.

A nie myśleliście o wspólnym projekcie z Reni? Nie o incydentalnej współpracy  przy  jednej czy drugiej piosence, bo to wam się zdarza, ale o czymś wspólnym, budowanym od zera.

Myślę, że byłoby wspaniale to razem zrobić, ale Reni jest w tej chwili pochłonięta w stu procentach macierzyństwem i ledwie znajduje czas dla mnie (śmiech). Co jakiś czas pojawiają nam się w głowach jakieś pomysły, które mam nadzieję rozwiniemy za jakiś czas, jak już trochę odchowamy dzieci i będziemy mieli więcej przestrzeni dla siebie. Ja jestem w tym wszystkim może egoistą, bo kiedy skupiam się na muzyce są momenty, że muszę się kompletnie odciąć od świata i zaszyć w samotni, z dala od ludzi. Wtedy wyjeżdżam na jakiś czas i zo- staję z moją muzyką sam na sam.