Martyna Wojciechowska opowiada o wyprawie na Mount Vinson, najwyższy szczyt lodowego kontynentu. W domu rozkręca piec na cały regulator, chodzi w ciepłych skarpetach i
swetrach, a telewizję ogląda opatulona kocami. Ale od czasu do czasu
pakuje się i jedzie na kolejny kontynent, by wejść na jego najwyższy
szczyt. 2. stycznia zdobyła Mount Vinson, najwyższą górę Antarktydy i
szósty, przedostatni szczyt Korony Ziemi, na którym stanęła.
Jak to się dzieje, że osoba ciepłolubna pakuje się w pewnym momencie i jedzie tam, gdzie jest ekstremalnie zimno, mieszka w namiocie, w którym jest minus 30 stopni... Po co?
Właśnie chyba po to, żeby przekonać się, że jeszcze może to zrobić i że stać ją na to. Gdyby to wszystko było takie proste i odbywało się bez żadnych wyrzeczeń, bez naginania się czasami do warunków, nie byłoby trudnym osiągnięciem. Sukces bowiem smakuje tym bardziej, im trudniej przychodzi. Tak samo jest z górami. Gdyby każdy mógł w nie jechać, gdyby było tam miło, ciepło, łatwo i przyjemnie, cóż by to było za „przesuwanie horyzontu” i jaka walka z własnymi słabościami?
Wybrałam dyscyplinę, której zimno nie jest jedynym problemem. Jest ich wiele, chociażby samotność. Albo brak konkretnego zajęcia. Źle znoszę tu, na nizinach, momenty, kiedy nie mam nic konkretnego do zrobienia. Natomiast w górach, szczególnie, gdy załamuje się pogoda, trzeba siedzieć w namiocie i czekać dzień, pięć, zdarza się, że nawet dwa tygodnie, nie robiąc zupełnie nic. Bo co można robić? Spać. Przespacerować się. Odśnieżyć namiot. Zrobić przegląd sprzętu. I to wszystko. Za to jest wiele czasu na myślenie. Potem trzeba maszerować i znowu ma się dużo czasu na myślenie. I żeby dobrze to znosić, należy się w siebie wsłuchać, wyciszyć się, umieć kontemplować chwilę. ”Nicnierobienie” w górach zmierza z reguły do tego, żeby „wyczekać górę” i zdobyć szczyt. Tymczasem nicnierobienie na nizinach zwykle rzeczywiście oznacza nieróbstwo i nie znajduję dla niego usprawiedliwienia. Nie zmienia to postaci rzeczy, że źle ono na mnie działa, lecz w górach potrafię czerpać z tego czekania zadziwiającą, ale jednak przyjemność. Uczy mnie to cierpliwości i pokory w stosunku do Matki Natury.
Co było najgorsze podczas wyprawy na Antarktydę?
Właśnie czekanie na poprawę pogody. A także świadomość, że zostawiłam w domu małe dziecko. Sądziłam, że ta wyprawa pobiegnie bardzo sprawnie, że zdobędę Vinsona i szybko wrócę. Tymczasem wtedy, gdy teoretycznie powinnam już wracać do domu, wciąż czekałam w Chile na wylot w kierunku Białego Kontynentu. Tym razem czas wyjątkowo mi się dłużył. Po raz pierwszy aż tak bardzo.
Gdy w serwisach internetowych pojawiły się informacje, że udało się Pani zdobyć kolejny szczyt, a w domu czeka na Panią ośmiomiesięczna córka, natychmiast część internautów zaczęła publikować krytyczne komentarze, wśród których nie brakowało określeń typu „wyrodna matka”. Jak odbiera Pani zarzuty, które, co ciekawe, zwykle wysuwają najczęściej inne kobiety?
Jestem zdziwiona tą dyskusją i nie do końca ją rozumiem.
Po pierwsze: niech każdy żyje sobie jak chce. Nie robię krzywdy mojemu dziecku. Rozwija się fantastycznie, ma kochających rodziców, dziadków... Wyjechałam na miesiąc, a nie na pół roku. Po drugie: kiedy jest dobry moment na wyjazd? Teraz? Czy kiedy córka będzie miała dwa lata? A może pięć czy piętnaście? Moim zdaniem żaden nie jest dobry. Zostawienie piętnastoletniego dziecka bez nadzoru nie jest w porządku, bo wtedy trzeba czuwać nad tym, co robi po lekcjach i czy nie skręca na złą drogę. Czy w takim razie kobieta, która jest matką, ma całkowicie zrezygnować ze swoich pasji?
Po trzecie: czym różnię się od matek, które wyjeżdżają w trasy koncertowe lub codziennie idą na dwanaście godzin do pracy w korporacji? Rzecz polega na tym, że jestem trochę bardziej widoczna i wszyscy akurat skupili się na tym, co robię. Ale znam matki, które po dwanaście godzin siedzą w firmie i w ogóle nie oglądają swoich dzieci, bo wychodzą z domu, kiedy ich pociechy jeszcze śpią, a wracają, gdy już śpią. Pod tym względem z pewnością jestem lepszą matką. Nie przerzucam też na nikogo odpowiedzialności za swoje dziecko, bo ojciec powinien mieć taki sam udział w wychowywaniu dziecka jak matka. Teraz z kolei on wyjechał, nurkuje w Meksyku w jaskiniach i ja jestem z dzieckiem przez cały czas. Wszystkie noce są moje (śmiech) i ledwo już patrzę na oczy, bo Marysia budzi się po dwa - trzy razy.
Nie rozmawiamy o tym, co jest dobre a co złe, tylko o tym, czy chcemy mieć wolność wyboru. Co ktoś z tą wolnością zrobi, jest jego sprawą. Tymczasem kobiety same sobie odbierają tę wolność. Jeśli ktoś decyduje, że nie chce pracować przez pół roku, rok, pięć, a może nigdy i chce się poświęcić wyłącznie wychowaniu dziecka - super. Szanuję to i podziwiam, bo jest to ciężka praca, szczególnie jeśli ktoś ma więcej niż jedno dziecko. Ja po prostu podjęłam inną decyzję. Dlaczego więc, gdy moi koledzy wyjeżdżają na wyprawy i zostawiają swoje rodziny na całe miesiące, nikt nie mówi o nich, że są wyrodnymi ojcami? Raczej, że są bohaterami: zdobywają szczyty i zasługują na uznanie.
O ile dalej udało się Pani „przesunąć horyzont” podczas ostatniej wyprawy?
Nie wiem, bo jeszcze z niej do końca nie wróciłam. Powrót zajmuje mi tym razem wyjątkowo dużo czasu. Ludzie, którzy mnie znają i którzy są blisko mówią, że jestem jakaś inna: zamyślona, trochę zamknięta w sobie. Może dlatego, że byłam tym razem sama.
W jakim sensie?
Sama wyjechałam z Polski. Dołączyłam do niemieckiej ekipy, z którą wspinałam się na jednym pozwoleniu, ale de facto byłam sama. Nie miałam za bardzo z kim rozmawiać. Pozostali uczestnicy wyprawy mówili po niemiecku, a ja nie rozumiem tego języka. Przez miesiąc bardzo wyalienowałam się i wyciszyłam. Skupiłam się na pisaniu. Drugą formą ekspresji było nagrywanie filmu. Dostałam sprzęt do testowania i było to dla mnie zbawienne: miałam kamerę, do której mówiłam i była to moja jedyna szansa, żeby sobie pogadać (śmiech). Zadebiutowałam więc jako operator.
Wróciłam też jakaś tak nie do końca określona, jeszcze nie umiem powiedzieć, co dalej z moimi wyprawami. Czuję się, jakbym nadal była w innej rzeczywistości.
Czy mierząc się z naturą ma Pani czasami wrażenie spotkania z Absolutem?
Wielokrotnie. To nie jest takie proste, że im wyżej, tym bliżej Boga, nie zawsze tak to działa. Wcale nie trzeba jechać w wysokie góry, bo i w Tatrach czasem się to zdarza: są momenty, że człowiek staje i mówi „Boże, jak tu pięknie!” Nagła świadomość, że cały ten bezkres nie mógł powstać tak po prostu. Musi być w tym cząstka jakiejś specjalnej, boskiej energii, wierzę, że tak jest. To są chwile, kiedy z jednej strony bardzo głęboko wierzymy, że jest jeszcze Ktoś z nami we wszechświecie, a z drugiej strony odczuwamy potrzebę wsłuchania się w siebie. Bardzo lubię takie miejsca jak Antarktyda, która mnie absolutnie poraziła swoją urodą.
Przywiozła Pani sporo dokumentacji: mnóstwo notatek, nagrania filmowe. Co z tego powstanie? Kolejna książka? Film dokumentalny?
Planuję wydać książkę po zdobyciu Korony Ziemi, trochę poradnikową: jak realizować swoje wspinaczkowe marzenia, a do tego zbiór opisów wszystkich gór. Za chwilę siadam do artykułu dla „National Geographic Traveler”. Chciałabym też zmontować z tej wyprawy film dokumentalny na festiwale górskie. Nazwałam go roboczo „Czekając na odlot” (śmiech). Przez cały wyjazd czekałam na jakiś odlot. Proszę sobie wyobrazić: sześć samolotów w jedną stronę i sześć samolotów w drugą. Trzeba mieć dużo cierpliwości, żeby wyprawić się na Antarktydę.
Czy może Pani o sobie powiedzieć: „jestem osobą, która realizuje swoje marzenia”?
Pod wieloma względami tak, ale nie w każdej dziedzinie. Skutecznie realizuję moje marzenia wyprawowe, ale jest wiele marzeń innego rodzaju, związanych na przykład z ludźmi, jednak ich realizacja często nie zależy ode mnie. Jeśli chodzi o wyprawy, podróże, kolejny mój program, który wkrótce wystartuje, to powiedziałabym, że szczęśliwie udaje mi się spełniać to, o czym marzę, choć nie zawsze jest to proste. Najważniejsze nadal pozostaje dla mnie jednak to, by odnaleźć w życiu harmonię i spokój.
Rozmawiała Magdalena Walusiak
Zapraszamy na spotkanie z Martyną Wojciechowską
24 lutego 2009, godz. 18:00
empik Junior,
ul. Marszałkowska 116/122, Warszawa
Komentarze (0)