Rozmowa z Magdaleną Majcher

Magdalena Pertkiewicz: Kiedy i w jaki sposób trafiłaś na historię dr. Wadowskiej-Król?

  • Magdalena Majcher: Jolanta Wadowska-Król jest postacią dość znaną na Śląsku. Ta wyjątkowa historia zapewne zostałaby zapomniana, gdyby nie wnuczka lekarki, Małgorzata Król, która w 2013 roku wraz z koleżanką Karoliną Skibińską, nakręciła krótki film dokumentalny „Matka Boska Szopienicka” na szkolny konkurs „Szukamy bohaterów”. Kilka miesięcy później w „Gazecie Wyborczej” ukazał się reportaż Anny Malinowskiej i Judyty Watoły „Ołowiane dzieci człapią jak bociany”. I zaczęło się. Szopieniczanie nigdy nie zapomnieli o swojej „doktórce”, ale od 2013 roku o ołowicy i o Wadowskiej-Król zaczęło być coraz głośniej poza Szopienicami, czyli dzielnicą Katowic, w której pracowała lekarka. Ja po raz pierwszy usłyszałam o niej z okazji odsłonięcia w Katowicach muralu z jej wizerunkiem.

Jak wyglądała Twoja współpraca z dr. Wadowską-Król? Czy możesz zdradzić coś więcej o niej jako o osobie?

  • Doktor Jolanta Wadowska-Król jest najskromniejszą osobą, jaką poznałam. Ona naprawdę uważa, że nie dokonała niczego niezwykłego, po prostu pracowała. To jest lekarka z powołania – kiedy tylko pojawiło się przypuszczenie, że dzieci z jej rejonu mogą chorować na ołowicę, nie wahała się ani sekundy, choć przecież mówimy o latach 70., a te dzieci mieszkały tuż przy państwowej hucie ołowiu. Lekarka mogłaby zostać aresztowana za podburzanie ludu czy niszczenie socjalistycznej gospodarki. Pani doktor nadal ma w sobie mnóstwo energii i chęci do działania. Powiedziała mi, że wtedy zdecydowanie za mało wojowała. Za mało! Odbieram ją jako buntowniczkę, ale taką pozytywną buntowniczkę, w słusznej sprawie. Na dodatek wspaniale opowiada, jej opowieści można słuchać godzinami. Udostępniła mi swoje dokumenty, cierpliwie odpowiadała na wszystkie moje pytania, nawet te z gatunku dziwnych.

„Doktórka od familoków” to nie jest Twoja pierwsza powieść bazująca na prawdziwej historii. Wcześniejsze – takie jak np. „Mocna więź” czy „Małe zbrodnie” – nawiązywały jednak do spraw kryminalnych, więc sporo czasu musiałaś poświęcić na zapoznanie się z aktami spraw. A jakiego przygotowania i researchu wymagała od ciebie „Doktórka od familoków” poza rozmowami z główną bohaterką?

  • Pracę nad „Doktórką od familoków” zaczęłam od wizyty w katowickim IPN-ie i rozmowy z historykiem na temat życia w latach 70. na Górnym Śląsku. Wiele informacji i materiałów uzyskałam od samej doktor Wadowskiej-Król, współpracowałam również z Muzeum Hutnictwa Cynku Walcownia w Katowicach, które mieści się na terenie jednego z wydziałów byłej Huty Metali Nieżelaznych Szopienice. Rozmawiałam z mieszkańcami Szopienic, również z tymi, na których ołowica odcisnęła piętno, ale przeważająca większość nie zgodziła się na podanie ich personaliów. Ołowica to wciąż wstydliwy temat, wstydliwa choroba. Moimi konsultantami byli również specjaliści z Wydziału Nauk Przyrodniczych Uniwersytetu Śląskiego oraz Wydziału Nauk o Zdrowiu Śląskiego Uniwersytetu Medycznego. Przeczytałam kilkanaście książek i artykułów, aby przygotować się do napisania „Doktórki od familoków”. Chyba jeszcze żadna powieść nie wymagała ode mnie takiego nakładu pracy i czasu, jak ta najnowsza.

 

Magdalena Majcher Doktórka od Familoków

 

Co było dla Ciebie najbardziej szokujące w tej sprawie lub co zaskoczyło Cię podczas researchu?

  • Kiedy zaczynałam pracę, byłam przekonana, że problematyka, jaką poruszam, to relikt przeszłości. Nic bardziej mylnego. Metale nie ulegają rozkładowi, mogą się rozprószyć czy wniknąć w głębokie warstwy gleby, ale nigdy nie znikną, mówiąc najprostszym językiem. Stężenie ołowiu w glebach w wielu miejscach na Śląsku wciąż jest wysokie. Specjaliści Śląskiego Uniwersytetu Medycznego pobrali próbki gleby ze zrewitalizowanego terenu, gdzie znajduje się między innymi plac zabaw. Wyniki ziemi zebranej przy huśtawkach czy piaskownicy były zatrważające. Oczywiście, dzisiaj nie zdarzają się zachorowania na taką skalę, jak w latach 70., bo mamy inną świadomość choćby na temat higieny, ale zatrucia ołowiem nadal występują. Śląsk zapłacił niesamowicie wysoką cenę za uprzemysłowienie terenu. Dlatego też, między innymi, napisałam tę książkę – aby poświęcenie tych ludzi nie zostało zapomniane.

Opisywana przez Ciebie epidemia ołowicy dotknęła więcej niż jedno pokolenie – nie tylko chorujące na nią w latach 70. dzieci, ale też ich rodziców, jak i dzieci dorosłych wówczas „ołowików”. Czy możesz powiedzieć na ten temat coś więcej?

  • Huta ołowiu działała w Szopienicach od 1864 roku, doktor Wadowska-Król przeprowadziła swoje badania w 1974 roku. 110 lat. Tymczasem już w 1913 roku w Szopienicach powstała szkoła specjalna, która zawsze była przepełniona. Informacje zawarte w dokumentach większości dzieci odpowiadały objawom ołowicy. Zresztą to, że szpital psychiatryczny stworzono akurat w Szopienicach, to też nie jest przypadek. Mówimy więc nie o jednym, nie o dwóch, nawet nie o trzech pokoleniach. Mówimy o wielu generacjach ludzi, którym już w momencie narodzeniu odebrano szanse na równy start. Szopienice są najlepszym dowodem na to, że nie każdy jest kowalem swojego losu. Ołów uszkadza wszystkie tkanki i daje szereg objawów, od bólu brzucha czy głowy, poprzez niedokrwistość, po „bociani chód”. Przewlekłe zatrucia uszkadzają struktury kostne, nerki i inne narządy oraz układ nerwowy. Ołowica może doprowadzić do upośledzenia intelektualnego. Kiedy uświadomiłam sobie, jak wielkie piętno huta odcisnęła na ludziach z Szopienic, byłam przerażona.

Stwierdzenie ołowicy u szopienickich dzieci zapoczątkowało masowe badania na obecność ołowiu we krwi dzieci mieszkających na szczególnie narażonych terenach na Śląsku. Czy wiesz, jak to wygląda na chwilę obecną? Czy czujność w tym temacie jest zachowana?

  • Tak, badania są prowadzone przez Fundację na Rzecz Dzieci „Miasteczko Śląskie” kierowaną przez Mieczysława Dumieńskiego. Nie bez powodu ta fundacja została powołana właśnie w Miasteczku Śląskim, bo to właśnie tam przeniesiono z czasem hutę ołowiu.
     

Magdalena Majcher
Magdalena Majcher / fot. materiały promocyjne wydawnictwa GWF
 

Pod koniec książki piszesz: „Huta żywiła i truła. Dla hutników i ich rodzin była żywicielką, dla doktor Wadowskiej-Król i służb medycznych – trucicielką”. Czy da się jakoś połączyć te dwa punkty widzenia, dwie perspektywy?

  • Mam nadzieję, że w „Doktórce od familoków” udowodniłam, że owszem, da się. Najbardziej tragiczną postacią wydaje mi się Staszek, głowa rodziny, mąż, ojciec, a jednocześnie pracownik huty ołowiu i mieszkaniec Szopienic z dziada pradziada. Byli pracownicy do dziś wypowiadają się o hucie jako o zakładzie bardzo opiekuńczym. A że huta przy okazji truła? Cóż, taka jej specyfika – twierdzą. Jednocześnie szanują doktor Wadowską-Król i są jej ogromnie wdzięczni. Z kolei lekarka ma dużo żalu do huty. A ja? Ja jestem gdzieś pomiędzy, huta i żywiła, i truła, i na tym polegał dramat rodzin z Szopienic. Scena, w której lekarka pyta jednego z ojców, dlaczego ściągają na noc filtry z kominów, niezwykle mnie samą poruszyła i zostawiła we mnie trwały ślad.

Zarówno tą, jak i poprzednimi powieściami, które można określić mianem fabularyzowanych true crime, pokazujesz, że najmocniejsze scenariusze pisze samo życie. Dlaczego jednak wybierasz formę powieści do opowiadania tych historii?

  • Bo jestem powieściopisarką, a nie dziennikarką, choć fakt, mam w sobie takie zacięcie reporterskie. Bez tego nie sięgnęłabym po prawdziwe historie, a musiałam to zrobić, bo w pewnym momencie poczułam, że fikcja przestaje mi wystarczać. W ten sposób łączę swoje zainteresowania i realizuję się i twórczo, i reportersko.

Czy masz na oku kolejne historie, nad którymi planujesz się pochylić?

Tak, mam na oku kolejne historie. Już poczułam ten dreszcz emocji, który towarzyszy mi za każdym razem, kiedy natrafiam na interesujący mnie temat.

Więcej wywiadów przeczytasz na Empik Pasje w dziale Czytam

zdjęcia w tekście: materiały promocyjne wydawnictwa GWF