Po lekturze tej powieści czytelnik przeżywa szok. W jej trakcie również. Jest to literatura wywrotowa, bezkompromisowa, która zaskakuje, która mocno wkurza i która wzrusza. I choć pewnie przeczytaliście już kilka pochwalnych peanów pod adresem „Drzewa krwi”, ten niestety będzie kolejny, ale już tłumaczę, dlaczego.
 


 

Zacznijmy od tego, że mamy przed sobą autofikcję, co oznacza, że granice między fabułą a autobiografią są rozmyte. nie wiemy, gdzie kończy się narrator, a gdzie zaczyna autor, czy też, będąc poprawnym – gdzie kończy osoba narratorska, a zaczyna osoba autorska i na odwrót. Narrację prowadzi 26-letni Kim, któr_ niedawno zrobił_ coming out jako osoba niebinarna. I wokół znalezienia języka osoby niebinarnej oraz wokół określenia tej świeżo odkrytej, nazwanej i zrozumianej tożsamości toczy się opowieść Kim. Narracja potyka się o język, o życie, o miłość i pożądanie, o zagubienie – to chwilowe i to permanentne. A żeby zrozumieć skąd się bierze to ostatnie, Kim odwraca się za siebie i sięga w przeszłość.

O kobietach i drzewach

Pretekstem jest postępująca demencja babki, która była kluczową postacią je_ dzieciństwa („Moja babka ma na imię Rosmarie i była potworem”). To ona pozwalała ubierać się małemu Kimowi w sukienki dziewczynek, które okazały się strojami po zmarłej siostrze babki, pierwszej Rosmarie. A babka, zapytana o swoje dzieciństwo, pamiętała tylko to swojej zmarłej siostry. Więc Kim zaczyna rozglądać się po jej rodzinie, przyglądać miejscu, w którym wzrastała i które do dziś kryje w sobie tajemnice. A ponieważ niewiele może wyciągnąć od babki, próbuje dotrzeć do historii swojej rodziny poprzez posadzone przez pradziadka na terenie dawnej rodzinnej posesji drzewa, konkretnie buki. I poprzez historię buka w tej części Europy, zaczyna poznawać nie tylko przeszłość, ale lepiej rozumieć kobiety w swojej rodzinie.

Nieoczekiwanie spojrzenie w przeszłość zmienia się, dopełnia, gdy Kim zaczyna przeglądać notatki swojej matki, która postanowiła odtworzyć rodzinne drzewo genealogiczne po stronie kobiecej. Kim sięga po nie głodny prawdy nie tylko o swoich przodkiniach – „W pisaniu o babce kryje się chęć pisania o matce”. A więc babki, prababki, ciotki, córki, siostry sto, dwieście, trzysta i więcej lat temu. Zielarki, lekarki, feministki, czarownice, uciekające od systemu, od reguł społecznych, od patriarchatu. Oto dziedzictwo Kima. Oto historia.
 

„Ty, Babciu, musiałaś zastąpić swoją siostrę. Potem matka miała zastąpić ciebie, napełniłaś ją sobą, bo sama sobą być nie mogłaś. Potem matka napełniła sobą mnie. Był_m następn_ w kolejce. Nie sądzę, że to zaczęło się od Ciebie, to zaczęło się dużo wcześniej; myślę, że to jest cała nasza kultura, to jest patriarchat, to jest „Hamlet”: przejąć zadania rodziców. Bycie lojalnym wobec swojej krwi, swojej rodziny oznacza nieprowadzenie własnego życia. Bycie lojalnym oznacza (…) opróżnienie siebie i włożenie się w swoje dziecko. I przede wszystkim bycie lojalnym oznacza niemówienie o wszystkim, o tej klątwie; nazwanie jej to złamanie klątwy i dlatego cię zdradzam. Ponieważ przez całe swoje życie byłaś zastępstwem i milczałaś”.


Opowieść o zmianie

Wiele jest warstw w „Drzewie krwi” (przekład Elżbieta Kalinowska), narrację l’Horizon można obierać jak cebulę. Ale dla mnie to książka o zmianie. O tej kiełkującej w osobie narracyjnej, a wcześniej autorskiej. O zmianie z określania siebie poprzez płeć znaną, zamkniętą w jasnych ramach zaimków, nakazów i oczekiwań w stronę niejasności, nieokreśloności, niewiedzy. W polskim zapisie to znak podkreślnika, _, pozostawiający miejsce na interpretację i mierzenie się z językiem, jego brakiem, niegotowością na pojawienie się nowego. Jest to opowieść o zmianie w jednostce, która dojrzewa dzięki podróży w przeszłość. O zmianie w rodzinie – ze starej kiełkuje nowa, inna, nieoczywista, zaskakująca nawet dla Kim. O zmianie społecznej – na którą już czas. O zmianie w języku, który czasem nie nadąża za rzeczywistością. Jak pisze l’Horiznon:
 

„Mój język matczyny mówi. Mój język ojczysty jest ciszą. mój własny język to języki, moje języki kapią, spadają, rozmywają się, ciekną, zakorzeniają się, płyną”.


I na koniec, choć może powinnam od tego zacząć, osoba autorska tej książki to ktoś, kto wymyka się wszelkim określeniom, szufladkom, etykietom. O Kim de l’Horizon można opowiedzieć tylko poprzez opis je_ działań i wypowiedzi. Ubiera się w sposób fantazyjny, ocierając o drag, ale niedefiniujący. Maluje usta, oczy i paznokcie, zapuszcza wąsy, na scenie podczas wręczenia najważniejszej rodzimej nagrody literackiej nazywanej niemieckim Bookerem zgolił_ swoje ciemne włosy w geście solidarności z Irankami. A obok podziękowań dla matki wyśpiewał_ spontanicznie piosenkę. Studiuje transdyscyplinarność w Wyższej Szkole Sztuki w Zurychu, a także czary. Pisze kolektywnie. Jest zupełnie nowym gatunkiem osób tworzących – poza ograniczeniami zaimkowymi, płciowymi, tożsamościowymi. Poza Ja, do którego co chwila odnosi się w swojej debiutanckiej książce, która oprócz nagród jak dotąd sprzedała się w ponad 350 tys. egzemplarzy. I wciąż sprzedaje. Jeśli ktoś może wyważyć literackie drzwi w stronę innej narracji, inkluzywnej, kierującej się ciekawością, nie oceną, poszukującej i stawiającej pytania i zakorzeniającą się w języku, niech to będzie „Drzewo krwi”.

Więcej recenzji książek znajdziecie na Empik Pasje w dziale Czytam