Ralph Kaminski jest muzykiem o rzadko spotykanej wrażliwości i wyobraźni. Płyta „Morze” to propozycja kompletna, tworząca zamkniętą całość i kreująca własny, osobny świat. Kiedy się do niego wejdzie i poczuje w nim dobrze, trudno wrócić do rzeczywistości. Ralph, pomimo faktu, że wciąż jest bardzo młodym człowiekiem jest artystą świadomym i zmierzającym w określonym kierunku. Opowiada nam o teatrze w przedszkolu, studiach muzycznych, emocjach i debiutanckim albumie, który trafił już na sklepowe półki.

- Kiedy zrozumiałeś, że chcesz być muzykiem?

- Zawsze mi się wydawało, że pójdę w stronę aktorstwa. W dzieciństwie dostałem od cioci taką kurtynę zrobioną z zasłonki i robiłem przedstawienia kukiełkowe. Kiedy do przedszkola przejeżdżał teatr to zawsze mnie wszystko fascynowało – dekoracje, scenografia, stroje. Bardzo chciałem to wszystko odtwarzać. I tak robiłem. Organizowałem własne przedstawienia kompletnie improwizując (śmiech). Panie przedszkolanki miały na jakiś czas wszystkie dzieciaki z głowy. Właśnie w  czasie tych moich występów, mama dostrzegła mój naturalny talent do śpiewania. I zaczęła mnie delikatnie popychać w tę stronę, zaczęły się konkursy, występy…

- A pamiętasz kiedy napisałaś swoją pierwszą piosenkę?

- W gimnazjum zaczęło mnie fascynować robienie krótkich filmów animowanych. Sam wszystko rysowałem, potem montowałem w jakimś prostym programie i w końcu zacząłem komponować soundtracki. Nie mając o tym pojęcia oczywiście, bez świadomości nut czy akordów. Na początku to były proste melodyjki, o których nie wiedziałem, czy są poprawnie napisane i czy tak w ogóle można, ale ważne było to, że mi się podobały. W gimnazjum zacząłem też marzyć o grze na skrzypcach, mama się upierała na pianino, ale mnie to strasznie nudziło. W końcu poszedłem na skrzypce i nauczyłem się komponować bardziej świadomie.

- O aktorstwie całkiem zapomniałeś?

- W trakcie nauki, już w liceum, zrozumiałem że naturalne predyspozycje mam do muzyki. Aktorstwa musiałbym się długo i intensywnie uczyć, a muzyka przychodziła mi z łatwością. Inna sprawa, że ludzie których spotykałem na swojej drodze bardziej mnie inspirowali muzycznie niż aktorsko.

- O.K. a co z tymi piosenkami? Kiedy zaczęły się pojawiać?

- Momentem przełomowym był konkurs, na który trzeba było napisać muzykę do tekstu Zbigniewa Herberta, przetłumaczonego na język angielski. Piosenka, która wtedy powstała była na tyle dobra, że pomyślałem, że coś może z tego być. Później, kiedy dostałem się jako wokalista na akademię muzyczną, wiedziałem, że nikt nie będzie na mnie czekał z gotowym repertuarem i, że muszę o to dbać sam. Studia to był czas, kiedy poznawałem innych muzyków i dodatkowo miałem okazję pokazać się na różnych przeglądach, konkursach czy nawet egzaminach. Konfrontacja własnej twórczości z publicznością była bardzo ważna. Nauczyłem się pokory i zrozumiałem jak ważna jest ciężka praca.

- Nie miałeś spięć z nauczycielami?

- Jedno, kiedy usłyszałem, że moja piosenka jest „za smutna” (śmiech). Postawiłem się wtedy, bo w końcu jakie to ma znaczenie? Co z tego, że smutna, kiedy taka właśnie ma być? (śmiech)

- Podobno nie od początku byłeś przekonany, że teksty można pisać po polsku ?

- To prawda. Na początku pisanie po angielsku wydawało mi się bardziej naturalne i wygodne. Dopiero reakcja publiczności na piosenki śpiewane po polsku, zmieniła moją optykę. Język angielski jest dziś powszechnie znany i ludzie nie mają z nim problemu, jednak to polski jest językiem ich emocji. To jest bardzo ważne kiedy chce się zbudować komunikację ze słuchaczami.

- Ta komunikacja pojawia się częściej w sytuacjach koncertowych, czy w studiu także?

- Kiedy na koncercie publiczność oddaje mi energię, to wtedy dostaję podwójnej siły i daję z siebie jeszcze więcej i bardziej się otwieram. Ale to nie znaczy, że na płycie jest inaczej, w studiu, w czasie nagrań otwieram się w stu procentach. Jestem wtedy sam ze sobą, ale umiem odnaleźć w sobie te emocje, które mam nadzieje poczuje także słuchacz. Nie widzę osoby do której śpiewam, ale jeżeli wiem, że piosenka jest napisana z myślą o kimś konkretnym, to ten ktoś pojawia się w mojej wyobraźni.

- Płyta „Morze” brzmi bardzo spójnie.  Od początku wiedziałeś jaki efekt chcesz osiągnąć?  

- Nie, ponieważ nie pisałem tych piosenek z myślą o płycie. One powstawały kolejno, w swoim tempie, aż nazbierało się tyle, że można było myśleć o wydaniu pełnego albumu.  Dopiero kiedy dostrzegłem w tym wszystkim jakaś spójną historię, zacząłem rozważać wydanie wszystkiego razem.

- „Morze” jest już w sklepach. Jakie emocje towarzyszą premierze debiutanckiej płyty ?

-  Jeszcze trzy lata temu byłbym w takiej euforii, ze nie wiem jak bym sobie z tym poradził. Całe szczęście odebrałem przez ten czas kilka lekcji, które sprawiły ze dziś jestem bardziej poukładany i traktuję wszystko z większym dystansem. Kiedy wygrałem swój pierwszy festiwal, przez dwa tygodnie nie mogłem spać, bo nie wiedziałem jak mam się odnaleźć, co z tym zrobić?  Z płytą byłoby tak samo, gdyby wydarzyła się za szybko. Dziś jestem spokojniejszy, wiem kim jestem i co chce osiągnąć. Euforii się boję, bo zaburza ostrość widzenia. Pierwsza płyta jest pierwszym krokiem, to początek procesu, który będzie trwał długo. Następny etap będzie czymś nowym, dla słuchaczy i dla mnie samego.  Ale to i tak jest dzień dziecka (śmiech).

 

Płytę Kamińskiego znajdziesz już w salonach Empik i na empik.com