Stanisław Trzciński to prawdziwy człowiek renesansu, łączy wiele pasji i realizuje odważnie swoje marzenia tam, gdzie inni dawno się poddali. Jest prezesem zarządu agencji marketingu muzycznego STX Records, a także autorem i wydawcą kompilacji muzycznych, z których trzy miały niedawno swoje premiery – „Pozytywne Wibracje vol. 9”, „Pieprz i Wanilia vol. 4” i „Sygnowano Fabryka Trzciny vol. 2”.

 

- Niedawno ukazały się trzy nowe kompilacje muzyczne Twojego autorstwa. Jednak nie zawsze było to pewne, że muzyka i showbiznes staną się Twoja drogą przez życie. Skąd taki, a nie inny wybór? Jak realizowałeś się wcześniej w innych dziedzinach i co później połączyło Cię z muzyką i artystami?

 

To naturalna droga. Po części jest konsekwencją atmosfery, jaka panowała w moim domu. Odkąd pamiętam, przez dom ciągle przewijali się znani artyści – Marek i Wacek, Maryla Rodowicz, Krzysztof Krawczyk, Krystyna Prońko... Dorastałem wśród muzyki i muzyków, jednak nie zawsze było dla mnie oczywiste, że właśnie tą drogą pójdę. Był czas na przykład, kiedy angażowałem się mocno w działania społeczne. W liceum kolportowałem i wydawałem podziemną prasę. Współorganizowałem też Międzyszkolny Komitet Solidarności. Działania u boku Jacka Kuronia, który stał się dla mnie w owych czasach prawdziwym autorytetem i przyjacielem, czynne zaangażowanie w akcję wyborczą 1989 roku – wszystko to w tamtych latach całkowicie mnie pochłaniało. Później, na początku lat 90-tych będąc studentem pomagałem przy kampaniach wyborczych oraz współtworzyłem legendarny klub Filtry. No i zacząłem pracę dziennikarza w magazynie Playboy. Wywiad z Arafatem, własna rubryka, nauka sztuki pisania, wszystko to było ciekawą przygodą. Niestety, ostatecznie zraziłem się do polityki i dziennikarstwa.



- To był przełom?



W końcu wybrałem muzykę i showbiznes. W roku 1995, tuż po ukończeniu studiów, zacząłem nieoczekiwanie pracę w PolyGram Polska i Universal Music Polska. To były dobre czasy dla polskiej muzyki. Zostałem wpuszczony na głęboką wodę, no i zostałem najmłodszym dyrektorem w polskiej branży muzycznej. Poznałem tajniki pracy wielkich wytwórni światowych, podglądałem festiwale, jeździłem na koncerty. W ciągu 5 lat współkreowałem płyty kilkudziesięciu polskich artystów. Do dzisiaj cenię sobie współpracę z Anną Marią Jopek, Edytą Bartosiewicz czy Kasią Nosowską. Z czasem rynek polskiej muzyki pop kompletnie mi się przejadł.



- W Twoim domu z pewnością było zawsze pełno muzyki. Jakich płyt słuchałeś jako nastolatek?



W głębokim, szarym PRL-u słuchałem rzeczywiście fantastycznych płyt dzięki ojcu – choćby Earth, Wind & Fire, Stevie Wondera, Quincy Jonesa, czy Al Jarreau. Sam także poszukiwałem - Pink Floyd, The Clash, Dire Straits… Później była fascynacja Princem, Jamesem Brownem, Patem Metheny, a także Piwnicą Pod Baranami. Strasznie wymieszane klimaty. Przełomem były Filtry, sklep Indigo na Wspólnej, i pierwsze płyty zespołów The Brand New Heavies oraz Incognito. I tak się już potoczyło. Ostatnio pokochałem na nowo muzykę funk z lat siedemdziesiątych, klasyczny jazz, a nade wszystko nowoczesną etniczną muzykę świata.

 

- Kiedy pojawiła się pierwsza część „Pozytywnych Wibracji”, na rynku nie było żadnych wydawnictw podobnych do tego projektu. Bałeś się wtedy, że ten swego rodzaju eksperyment nie znajdzie odbiorców?

 

„Pozytywne Wibracje” były w pewnym sensie kaprysem i realizacją mojego marzenia. Odreagowaniem od pracy z polskimi artystami pop i rock. Owszem, 10 lat temu byliśmy pionierami, ale raz, że Pozytywne powstały dla zabawy i edukacji, a dwa, że po pierwszych reakcjach szybko uwierzyłem w to, że dobre kawałki solidnych wykonawców zebrane razem zostaną docenione. Nadal ludzie czekają na kolejne edycje „Pozytywnych”, a to niesamowicie napędza do pracy.



- Obserwując kolejne wydania „Pozytywnych Wibracji”, zresztą podobnie jak i innych Twoich składanek, łatwo zauważyć, że wszystko jest w nich idealnie dopasowane i „trafione w punkt”. Tytuły, okładki, tracklisty… Wszystko jest doskonale przemyślane. Robisz to wszystko sam, czy masz jakiś sztab doradców?

 
Myślę, że to kwestia muzycznej, ale nie tylko, intuicji. Sam wybieram repertuar na płyty i układam go w takiej kolejności, aby utwory tworzyły płynną całość, której dobrze się słucha. Okładki, layouty opakowania, grafiki, a także sposób promocji – to najczęściej moja wizja, ale nad tym wszystkim pracuję oczywiście razem z ludźmi, którzy pomagają mi w realizacji zamierzeń.

 

- Obok najnowszych hitów muzyki klubowej, na Twoich płytach pojawiają się często klasyki jazzu, czy muzyki latynoskiej. Czy te stare kompozycje są Ci szczególnie bliskie, czy też jest to próba pozyskania nowych odbiorców?

 

Jest tak wiele znakomitych klasyków, że grzechem byłoby skupianie się tylko i wyłącznie na premierach. Kompilacje byłyby wtedy uboższe, bez charakterystycznego dla nich klimatu. Z drugiej strony nie lubię przecenionych boxów tzw. oldiesów poskładanych nieco przypadkowo bez składu i ładu. Na wielu naszych płytach nie ma znaczenia, kiedy był nagrany dany kawałek, ale jak brzmi. Z tym, że nowości są zawsze w niezłej ilości.



- „Pozytywne Wibracje”, „Pieprz i Wanilia”, „Pinacolada”, „Global Chillout”, „Sygnowano Fabryka Trzciny”… Każdy kolejny pomysł powtarza sukces poprzedniego i staje się marką na rynku. Czy myślisz, że wystarczy Ci inwencji na kolejne projekty?

 

Przede wszystkim chcę dobrze przygotowywać te serie, które już się ukazują. Wokół powstaje nowa muzyka, pojawiają się nowi artyści i nowe inspiracje. Dopóki będą ludzie czekający na kolejne płyty, jestem pewien, że będziemy wydawali kolejne – nowe serie.

 

- Miałeś kiedyś chwilę zwatpienia w sens wydawania kolejnych serii płyt w obliczu poważnego kryzysu na rynku fonograficznym?

 

Kiedyś rynek był wielki – to prawda, jednak sytuacja ponownie zmienia się na lepsze. Nowe technologie wspaniale pomagają muzyce. Nie ma to dużego przełożenia na składanki muzyczne, które od początku mają swoich wiernych fanów. „Pozytywne Wibracje” były pierwsze, po nich ukazały się kolejne – „Pieprz i Wanilia” z utworami przywiezionymi z dalekich zakątków świata, „Sygnowano Fabryka Trzciny”, zawierająca utwory artystów, którzy występowali w Centrum Artystycznym, „Pinacolada” – mieszanka utworów puszczanych na antenie Radia PiN i owoc cotygodniowej audycji o tej samie nazwie, którą prowadzę wspólnie z Maćkiem Ulewiczem, czy „Global Chillout” – płyta, którą naprawdę strasznie polubiłem. Zresztą światowe klasyki jak Hotel Costes czy Budda Bar także powstały po nas. Kompilacje od początku dobrze radzą sobie na rynku. Pewnie po części dlatego, że są ułatwieniem dla tych, którzy lubią dobrą muzykę, ale nie mają czasu na poszukiwanie jej samemu lub też potrzebują muzycznego przewodnika. Dzisiaj, w każdym dużym mieście znajdzie się od 30 do 50 tys. odbiorców moich kompilacji. Oczywiście z powodów, które świetnie znamy, kupuje nas „w oryginale” jedynie około 30% tej masy ciekawych nowych brzmień ludzi.

 

- Jesteś audiofilem i smakoszem dźwięku? Czy może akceptujesz także format Mp3?

 

Lubię, gdy muzyka odtwarzana jest w sposób, który daje możliwość w 100% jej prawidłowego odbioru. Wiadomo, że do tego potrzebny jest odpowiedni sprzęt. Oczywiście idę też z duchem czasu i znajduję sytuacje, w których mp3 to wygodne i potrzebne rozwiązanie. Mp3 świetnie wpisuje się w dzisiejsze tempo komunikowania się, pracy i życia, a nawet sportu i podróżowania. Ale jakoś podświadomie lubię komfort, kiedy mogę pooglądać i poczytać okładkę oraz włożyć oryginalną płytę do odtwarzacza.

 

- Masz ściśle opracowany plan działania na kolejne tygodnie, miesiące, czy może pozwalasz sobie na odrobinę improwizacji w pracy?

 

Improwizacja wkrada się często, mimo precyzyjnego planu działań przygotowanego na kilka miesięcy do przodu. Taka jest specyfika pracy w branży muzycznej, reklamowej i w showbiznesie. Z jednej strony bywa to trochę kłopotliwe, z drugiej jednak wprowadza trochę szaleństwa i adrenaliny. A czasem całkiem niezłej zabawy.

 

- Znany jesteś jako człowiek „hiperaktywny”. Ile godzin ma Twoja doba?

 

Staram się „wyrabiać” ze wszystkimi obowiązkami. Jednak działanie w natłoku spraw powoduje, że niektóre rzeczy dzieją się kosztem innych, odkładanych
na potem. Oczywiście wydawanie płyt to od strony czasowej niewielka część moich zajęć. Dochodzi prowadzenie własnej agencji i wydawnictwa, w tym organizacja koncertów światowych gwiazd, eventy dla klientów, kampanie reklamowe i mediowie, czy doradzanie w showbiznesie. Wspieram też rodzinną Fabrykę Trzciny. Oczywiście nie byłoby to możliwe bez wsparcia mojego wspaniałego, coraz bardziej licznego i doświadczonego, zespołu współpracowników. Po miesiącach intensywnej pracy zawodowej pozwalam sobie kilka razy w roku na ucieczkę gdzieś daleko, by oddawać się swojej podróżniczej pasji. Wtedy nareszcie doba znowu ma 24 godziny. Wtedy nareszcie doba znowu ma 24 godziny.



- Deklarujesz miłość do przedwojennej Warszawy. Jak oceniasz to miasto dziś, lubisz tę „nową” Warszawę?

 

Przeobrażenia Warszawy ostatnich kilkunastu lat widać gołym okiem. Na pewno nie da się jej porównać do stolicy sprzed wojny – miasta z niezwykłym klimatem, znanego mi ze zdjęć, starych pocztówek i opowiadań. Ludzie też są inni. Mimo, że dzisiaj Warszawa jest dziwnym miejscem, nadal ma swój urok. Nie jest miastem w sposób oczywisty pięknym i łatwym w odbiorze. Trzeba się na nią otworzyć i przyjrzeć się temu, co ma do zaoferowania. Trzeba się w niej zagłębić. Myślę, ze mamy coraz mniej powodów do narzekań, jeśli chodzi o ofertę kulturalną. Koncerty, sztuki teatralne, performance’y, wystawy i mnóstwo różnych imprez. Niemałą rolę odgrywa w Warszawie stworzone przez mojego ojca Centrum Artystyczne Fabryka Trzciny, które od 4 lat oswaja nas z prawobrzeżną stroną miasta. Tam się dzieją rzeczy warte uwagi i wspieram je osobiście jak tylko mogę.




Rozmawiał Piotr Miecznikowski