Jest dzieckiem światowej sławy artystów: Jane Birkin i Jaquesa Doillona, pojawiła się w wielu filmach, zrobiła światową karierę jako modelka, doskonale sobie radzi jako kompozytorka i piosenkarka. Urocza, niebywale miła i obdarzona świetnym poczuciem humoru. Specjalnie dla nas sięgnęła do wspomnień z dzieciństwa i zdradziła kilka szczegółów dotyczących jej nowego albumu „Soliloquy”.
 

Rozmowa z Lou Doillon
 

Piotr Miecznikowski: - Start kariery w takiej rodziny jak twoja to pomoc, czy utrudnienie? Z jednej strony łatwiej przyciągnąć uwagę mediów i publiczności, ale z drugiej ryzyko, że wszyscy będą mówić tylko o tym. Wtedy trudno jest się odkleić od bycia wyłącznie „córką Jane Birkin”.

- Dla mnie to przede wszystkim ekscytacja. Przebywanie w towarzystwie niezwykłych ludzi, robiących niecodzienne rzeczy. Moi rodzice dosłownie spalali się w tym, co robili. Pracowali po szesnaście, osiemnaście godzin dziennie, byli całkowicie pochłonięci swoimi projektami, muzyką, filmami. Ale to co było najważniejsze, to pasja w ich oczach, fascynacja każdym kolejnym ruchem, wyzwaniem, zadaniem. Kiedy coś tworzysz, jesteś artystą, musisz pogodzić się z ogromnym obciążeniem i ryzykiem.

Czyli opinia innych ludzi nie była dla nich żadnym ograniczeniem?

- To artyści, czyli oboje są trochę jak dzieci, bardzo zapatrzeni w siebie i samolubni (śmiech).

Rodzice, którzy są jak dzieci, to chyba nienajlepsza sytuacja dla ich prawdziwych dzieci.

- To prawda. Zazdrościłam innym dzieciakom, które miały normalne rodzimy i swoich rodziców tylko dla siebie, przez cały czas. Wiesz, takich którzy wracają po pracy do domu, całują cię na przywitanie, cieszą się, że cię widzą, później układają do snu i opowiadają bajkę. U mnie nic takiego nie było, przez większość życia śniadania jadłam sama. Mama pracowała całymi nocami i rano spała, tata był wciąż gdzieś na planie, kręcił kolejne filmy. Czasami zajmowały się mną nianie, czasami zdarzało się, że ktoś o mnie zapomniał i zostawałam sama w hotelowym pokoju albo na parkingu, kiedy bus z muzykami już odjechał (śmiech).

Pewnie w dzieciństwie nie było Ci z tym łatwo.

- Dzieci w szkole bez przerwy mnie zaczepiały i robiły głupie rzeczy, tylko po to, żeby moja mama przyszła i można było ją zobaczyć z bliska, zagadnąć czy wziąć autograf. To było dziwne, nie zawsze fajne i sprawiło w jakimś sensie, że moje dzieciństwo szybko się skończyło.

Wszystko co opowiadasz, zmusza do postawienia pytania: dlaczego wybrałaś tę samą drogę? Co sprawiło, że postanowiłaś zostać artystką?

- Charakter. Już kiedy miałam cztery, może pięć lat, miałam skłonność do melancholii, zamyślenia, oderwania od rzeczywistości. Taka po prostu byłam. Zdarzały mi się ataki paniki, na które najlepszym lekarstwem było pisanie, lub rysowanie. Nigdy, nawet przez krótką chwilę, nie przyszło mi do głowy, że mogę kiedyś pracować jak większość ludzi. Nic nie było zwyczajne i normalne w moim świecie, szkoła była koszmarem i cierpieniem, które musiałam przerwać dość szybko. Sam rozumiesz, że nie było dla mnie zbyt wielu opcji (śmiech). Co możesz robić, kiedy nie masz żadnego wykształcenia? Zostać artystą! (śmiech)
A tak całkiem poważnie to kiedy dorastasz z ludźmi, którzy naprawdę kochają to, co robią to ta miłość się udziela, zaraża. Czujesz całym sobą, że chcesz być taki sam jak oni.

Taki sam i robić to samo? Pasja to zjawisko uniwersalne, nie koniecznie musisz ją realizować na tej samej płaszczyźnie, co twoi rodzice.

- Może tak, ale jest w tym pewna prawidłowość, że pasja, jeżeli jest naprawdę autentyczna i szczera, przechodzi z rodziców na dzieci. Miałam przyjaciół, których rodzice byli lekarzami. Takimi z powołania, naprawdę oddanymi swojemu zajęciu. I wiesz co? Ich dzieci też zostały lekarzami. Kolejny przykład - mój chłopak jest pianistą. Wiesz kim był jego ojciec? Pianistą (śmiech). Serge Gainsbourg był pianistą, a jego ojciec? Tak, zgadłeś - także pianista. A wiesz kim była mama mojej mamy? Aktorką. To jest tak jak ludźmi związanymi z cyrkiem, żyją w osobnym świecie, innej rzeczywistości. Jeżdżą razem po świecie, w atmosferze niepewności, ciągłego zagrożenia ale też podniecenia i ekscytacji. Kiedy raz posmakujesz takiego życia, nie dasz już rady wrócić do normalności. Właśnie dlatego dzieci tak często idą w ślady swoich rodziców.


Ostatecznie zostałaś aktorką, modelką i piosenkarką. W jaki sposób te profesje się uzupełniają? Czy bycie aktorką pomaga na koncercie, kiedy grasz muzykę dla ludzi?

- Bardzo pomaga. Przygotowanie teatralne jest ogromnym ułatwieniem, kiedy masz kontakt z publicznością. Wiesz co robić ze swoim ciałem, jak się zachować przed grupą ośmiuset albo dwóch tysięcy, a czasami nawet trzydziestu tysięcy osób. Nie czujesz niepewności, umiesz się odnaleźć. Bez takiego aktorskiego zaplecza, łatwo jest wpaść w nerwy i tremę. Wtedy kręci się w głowie, dłonie się pocą, gada się coś bez sensu, a tam czeka tłum, który chce cię ocenić i skrytykować. W teatrze nauczyłam się grać konwencjami, wchodzić w różne role i stosować swoiste kody. Bycie modelką to też taki kod. Dla aktorów kod to wchodzenie w rolę, w określony charakter, zmienianie mimiki twarzy czy sposobu poruszania się całego ciała. Ale nie tylko to, także słowa są kodem, a nawet kolor skóry.

A jak to się przekłada na muzykę?

- W moim wypadku to dość specyficzny proces. Kiedy gram u kogoś, albo noszę czyjeś ubrania to czuję się jak część jakiegoś projektu, który współtworzę, ale który nie jest do końca mój. Natomiast kiedy piszę muzykę, teksty, kiedy nagrywam i produkuję piosenki, nie mogę się za nikim schować, odsłaniam się w stu procentach. To jestem ja i tylko ja. Może to zabrzmi zaskakująco, ale ja kocham ten stan, uwielbiam niepewność i strach przed opinią słuchaczy. To mnie niesamowicie nakręca. Pokazuję w piosenkach całą siebie, ze wszystkimi zaletami i słabościami, jeżeli ich nie lubisz, hm... to znaczy, że nie lubisz mnie.

Tytuł twojego albumu – „Soliloquy” oznacza monolog. Czy to jest określenie jakiejś formy komunikacji z publicznością?

- To termin zapożyczony z teatru. Rzeczywiście jest formą komunikacji, w której aktor nie prowadzi rozmowy z nikim innym poza widzem. Masz tylko tekst i publiczność. W starożytnym teatrze greckim, pojawiał się czasami chór, który był wsparciem dla aktora, takim „głosem z offu”. Mnie się ta idea bardzo podoba. Podobnie jak maski, które zakładają aktorzy. Wtedy przestają być sobą, a stają się czymś w rodzaju nadajnika fal, przez który autor transmituje swój przekaz. Jesteśmy wtedy marionetkami kierowanymi przez kogoś innego. Wychodzę na scenę i zakładam kolejne maski: strach, radość, smutek, zdziwienie... co chwila jestem kimś innym. Jakie to ma zastosowanie w przypadku mojej płyty? Staram się na niej pokazać, że w codziennym życiu wszyscy zakładamy takie maski, nowoczesne życie zmusza nas do ciągłej pogoni, ciągle nas zmienia. Nie mamy chwili czasu, żeby się zatrzymać i posłuchać własnych myśli. Wciąż telewizja, telefon, informacje, reklamy, bieg i pośpiech. Człowiek nie rozmawia sam ze sobą tak długo, że w końcu zapomina kim naprawdę jest. Kiedy cały ten wyścig w końcu się zatrzyma... pojawia się głos. Taki wewnętrzny, osobisty sędzia, który ocenia jak sobie dajesz radę, ile naprawdę jesteś wart. Ten głos, który słyszymy jako pierwszy, zaraz po urodzeniu i jako ostatni tuż przed śmiercią. Pisząc, zarówno jako autor jak i dziennikarz, też robisz to w towarzystwie tego głosu, tylko on towarzyszy ci przez cały czas. Zatem tytuł „Soliloquy” to metafora takiej rozmowy z samym sobą, pokazania się światu, wystawienia sobie samemu recenzji. To monolog, w którym ja mówię do siebie samej i siebie samej słucham. W ten sposób dowiaduję się kim naprawdę jestem i dopiero wtedy mogę pokazać to innym ludziom.



Kup teraz
 

Opowiedz o tym jak powstawała płyta. Jak wyglądał cały proces.

- To było równocześnie bolesne i bardzo spokojne. Zapewne dlatego, że wszystko tworzyłam sama. Wciąż coś piszę, bez względu na to gdzie jestem, zawsze mam przy sobie notes i gitarę. Zapytasz pewnie dlaczego „bolesne”? Otóż właśnie dlatego, że nikt mi nie pomaga, ze wszystkim radzę sobie sama, bez sztabu współpracowników i studia nagraniowego. Czasami piosenki wylewają się ze mnie, każdy akord pasuje do poprzedniego, każda fraza i linijka tekstu się zgadza. A kiedy indziej piszę pierwszy wers... i koniec, nie wiem co dalej (śmiech). Kiedy skończę pisać piosenkę to bardzo długo do niej nie wracam i po jakimś czasie okazuje się, że mam ich dwadzieścia, albo dwadzieścia pięć. I wtedy słucham ich wszystkich na raz i oceniam potencjał pod kątem płyty. Odsiewam połowę i do tego, co zostanie, szukam ludzi, którzy wniosą coś od siebie - muzyków i producentów. Czasami po prostu czuję, że potrzebuję czyjegoś szaleństwa w mojej muzyce, czyjejś radości i entuzjazmu (śmiech). Wtedy dopiero zbieram ekipę, z którą kończymy nagrywać każdy materiał.

Długo to wszystko trwa?

- Na poziomie rozmów i słuchania muzyki długo, ale kiedy już wchodzimy do studia to sprawy dzieją się błyskawicznie. Pierwszą płytę nagrałam w dziesięć dni, drugą w niecałe dwa tygodnie, tę nową - mniej więcej - podobnie. To co może być zaskakujące to fakt, że nagrywam piosenki tylko z perkusją. Wokal i bębny, bez żadnych dodatkowych instrumentów.

To rzeczywiście bardzo niecodzienna metoda.

- Wiem, ale lubię sprawdzać jak linia melodyczna wokalu poradzi sobie sama, tylko w towarzystwie rytmu perkusji. Dopiero później dochodzi cała aranżacja. Taki sposób nagrywania jest trochę jak walka jeden na jeden (śmiech). Kiedy śpiewasz z pianinem albo gitarą to masz wsparcie, ktoś jest w stanie skorygować twoje błędy, ukryć je. Kiedy śpiewam tylko z perkusją to jestem jak bokser na ringu, albo dam radę, albo nie. Jeżeli daję radę, to znaczy, że to dobra piosenka (śmiech). Na koncertach też będzie atmosfera walki, zdecydowałam, że nie będziemy używać żadnych komputerów i muzycy z zespołu trochę panikują (śmiech). Ale wiesz, jak nie jest trochę niebezpiecznie, to nikt się dobrze nie bawi.

 

Bilety na koncert Lou Doillon dostępne są na Empik Bilety - tutaj.