„Living Things" - to tytuł piątego studyjnego krążka amerykańskiej formacji Linkin Park, która 9 czerwca 2012 dała kapitalny koncert podczas Orange Warsaw Festival. Tuzin piosenek wyprodukowali Mike Shinoda, wokalista, raper i multiinstrumentalista oraz legendarny producent Rick Rubin (m.in. Metallica, Slayer), dla którego to trzecia współpraca z zespołem. "To najmocniejsza rzecz Linkin Park od czasu »Hybrid Theory«" - napisał magazyn "Rolling Stone" o "Living Things". Płyta miała premierę w Polsce 25 czerwca 2012. Jako pierwsza promowała ją piosenka "Burn It Down". Oto, co przed ukazaniem się płyty mówili o niej David „Phoenix" Farrell (gitara basowa) i wspomniany Mike Shinoda.

Jakbyście opisali album „Living Things"? Co jest w nim wyjątkowego?

Dave Farrell: Wydaje mi się, że „Living Things" jest materiałem zawierającym dużo różnych składników, z których korzystaliśmy na naszych poprzednich płytach. Album ma wyjątkową energię, feeling, trochę jakby z początków zespołu, czasów „Hybrid Theory". Sporo rozmawialiśmy o „Living Things" między sobą. Moim zdaniem, po raz pierwszy od dawna nie musieliśmy z niczego rezygnować, od niczego się dystansować. Chodzi o to, że kiedy ktoś przychodził do studia i miał pomysł, to bez względu na to, czy brzmiało to jak coś z naszych początków, czy też wcześniej zostało odłożone na bok bądź odrzucone, absolutnie nie było tak, że automatycznie z tego rezygnowaliśmy. Sesja była otwartym procesem, pełnych pomysłów. Dzięki temu mogliśmy sobie pozwolić na eksperymenty niczym na „A Thousand Suns" oraz zaszczepić nowym piosenkom energię, która była na „Hybrid Theory" albo „Meteorze", a od której oddaliliśmy się nieco na paru poprzednich wydawnictwach.

Określiliście „Living Things" jako bardzo osobisty materiał. Moglibyście to rozwinąć?

Mike Shinoda: Ci, którzy nas znają wiedzą, że nie lubimy mówić za wiele o życiu osobistym. Personalne kwestie wyrażamy w naszych piosenkach. One zawsze są osobiste, także na „A Thousand Suns", płycie, na której poruszaliśmy szerokie spektrum tematów. Choćby zagrożenia nuklearnego. Nawet te kwestie wypływały z nas naturalnie. Na „Living Things" w piosenkach przedstawiamy punkt widzenia z perspektywy „ja" oraz „ty". Mówimy w pewien sposób o związkach. Co niekoniecznie musi oznaczać, że śpiewamy o relacji chłopaka z dziewczyną. Nad większością tekstów pracowałem razem z Chesterem Benningtonem. Jego osobiste doświadczenia są inne od moich, dlatego też śpiewa o innych sprawach niż ja. Gdy czytaliśmy skończony tekst piosenki, każdy z nas mógł powiedzieć: „Tak, to jest mój pogląd".

„Living Things" określiliście jako pomost między wszystkim, co do tej pory nagrał Linkin Park.

MS: Płyta zbudowana jest z elementów, które pojawiają się od początku istnienia Linkin Park. Były momenty, w których nie chcieliśmy wejść na terytorium, na którym już kiedyś byliśmy, bo to mogłoby zostać zinterpretowane jako nasze lenistwo. Ale w końcu okazywało się, że to, co przychodziło nam do głowy brzmiało bardzo świeżo. Mówiliśmy: „O! Czegoś takiego nie nagraliśmy od lat". Nie było podejścia: „Nie, lepiej to zostawmy". Raczej pracowaliśmy cierpliwie nad wersją demo, aby przekonać się, czy piosenka gdzieś nas zaprowadzi. Bywało, że po jakimś czasie odrzucaliśmy pomysł, lecz zdarzało się, że udawało nam się stworzyć coś ciekawego i świeżego. Zazwyczaj okazywało się, że nie jest to coś jednorodnego, lecz hybrydowego. Na „Living Things" możecie usłyszeć elementy klasycznej americany i folku. Zmieszaliśmy je z elektroniką i mają według nas naprawdę świeży feeling.

Jak na przestrzeni lat zmienił się wasz sposób komponowania?

MS: Komponujemy w sposób nieuporządkowany, powiedziałbym, że amorficzny. Nie da się tego ująć w ramy. W Linkin Park piosenka może się zrodzić z tego, że ktoś coś mruczy pod nosem albo zanuci melodię podczas rozmowy telefonicznej, z brzdąkania na gitarze, pogrywania na fortepianie. Może być i tak, że kilku z nas jest w sali prób, improwizuje i z tego rodzi się pomysł, który rozwijamy. Bywało i tak, że zainspirował nas jakiś beat, który usłyszeliśmy na laptopie. Tak naprawdę, gdy zadaje się nam to pytanie, warto przypomnieć, że zanim powstał album „Hybrid Theory", zespół nosił nazwę Hybrid Theory. Czyli tworzenie muzycznej hybrydy było naszą filozofią odkąd zaczęliśmy grać. W Linkin Park jest sześciu facetów, każdy lubi coś innego. Sprawia nam frajdę, kiedy możemy połączyć ze sobą różne elementy, zawrzeć wśród nich to, czego jeszcze nie próbowaliśmy. Coś, co czasem może sprawić, że poczujesz się dziwnie, niepewnie albo będziesz podekscytowany. Dziś jesteśmy starsi, słuchamy jeszcze więcej muzyki niż kiedyś. Pracujemy z Rickiem Rubinem, który ma doświadczenie z pracy z artystami reprezentującymi przeróżne gatunki. Mamy straszną radochę z pracowania w taki sposób.

DF: Pamiętam, że udzielałem wywiadu z naszym gitarzystą Bradem Delsonem i w pewnym momencie dziennikarz powiedział do niego: „Mam wrażenie, że tym razem byłeś bardziej zaangażowany w komponowanie". Brad zdziwiony odpowiada: „Nie mam pojęcia, o czym mówisz" (śmiech). „No przecież jest więcej gitary". A Brad: „Naprawdę?!". Doskonale wiem, o co chodziło dziennikarzowi, bo wielu z nich popełnia ten sam błąd, gdy myśli, jak komponujemy. Temu wydawało się, że Brad siedział z gitarą w studiu i pytał: „Chłopaki, nie chcecie, żebym coś zagrał?" (śmiech). To nie tak. Na przykład, Mike przynosi pomysł, potem odbywa się burza mózgów, następnie dodajemy kolejne warstwy, i tak dalej. Co wychodzi na końcu? Bywa różnie. Być może jakiś podkład, który zagram ja, Brad, a może Mike.

MS: Zdarza się, że nie pamiętamy, kto odpowiada za jakiś pomysł.

DF: Prawda. Nie jest z pewnością tak, że siedzimy z instrumentami w sali prób i staramy się wpakować coś swojego do piosenki.

MS: Na pierwszych trzech albumach podpisywaliśmy, kto na czym gra. Ale w pewnym momencie przestaliśmy, bo to po prostu nie odpowiadało prawdzie. Jeśli słyszysz w naszych piosenkach gitarę, może na niej grać czterech muzyków Linkin Park, nie tylko Brad. Tak naprawdę musielibyście posiedzieć z nami w studiu przez tydzień, aby zrozumieć, jak powstają nasze piosenki, jak pracujemy. To jest taki naturalny flow dla nas.

W takim razie, ile czasu zajęło wam napisanie i nagranie piosenek na „Living Things"?

DF: Tym razem poszło szybciej niż to się zdarzało w przeszłości. Wpływ na to na pewno miało to, że odpowiednio dopasowaliśmy plany koncertowe, aby mieć wystarczająco dużo czasu na pisanie i nagrywanie. Myślę, że całość pochłonęła około roku. Kiedyś nasz cykl koncertowy potrafił trwać trzy lata. Po jego zakończeniu musieliśmy po prostu się odłączyć od muzyki i odpocząć, zanim zaczęliśmy cokolwiek komponować. Dlatego zajmowało nam to tak dużo czasu. Najciekawsze jest to, że sesja do „Living Things" oficjalnie została zakończona, płyta jest gotowa, a ja wciąż mam wrażenie, że ona trwa.

 

Oprac. Warner Music
fot. materiały promocyjne