Myli się ten, kto myśli, że Rafał Brzozowski to tylko kolejny po idol dla nastolatek. Wokalista nie tylko zaskakuje bardzo zdrowym podejściem do tego co robi i do samego siebie, ale też pokorą, wolą nieustannej pracy nad sobą i wiarą w to co robi. To podejście jak sam opowiada, zawdzięcza wieloletniej karierze sportowej. Walcząc na macie nauczył się hartować ducha i nie dawać się pokonać przeciwnościom losu. Po dziesięciu latach walki na scenie, dziś w końcu jest artystą spełnionym i robiącym dokładnie to o czym marzył. Miesiąc temu sprzedaży trafił jego najnowszy album „Mój czas”.

Kto najbardziej pomógł Ci zacząć karierę na samym początku? Marek Kościkiewicz?

Otóż nie, na samym początku był to Edmund Stasiak, w pewnym sensie wszystko co się dziś dzieje, jest konsekwencją spotkania właśnie z nim. Wszystko zaczęło się na AWF, gdzie studiowałem i organizowałem dużo imprez. Byłem zawsze bardzo aktywny, grałem, śpiewałem, lubiłem kiedy dużo się działo do koła. 

Ale skąd Edmund Stasiak na uczelni sportowej?

Muzyka i sport to były dwie równoległe pasje. Zupełnie przypadkiem, złożyło się tak, że Edmund wynajął salę w klubie studenckim Relax, właśnie na AWF i tam z muzykami próbował reaktywować zespół Emigranci. Ludzie z tego klubu, którzy byli też moimi znajomymi, powiedzieli mu, że jest tu taki chłopak, który śpiewa, brał udział w „Szansie Na Sukces”, jest studentem, sportowcem i ma dużo energii i chęci do działania. Wziął mój numer i po jakimś czasie spotkaliśmy się w sali na próbie.

Od razu Cię zaakceptowali?

Na początku patrzyli trochę dziwnie, bo trenowałem wtedy intensywnie zapasy i byłem... duży (śmiech). Mnie się podobało bardzo to wszystko, bo jak byłem młodszy to dużo słuchałem Emigrantów. I nie tylko „Na Falochronie”, ale też wielu innych piosenek, jak na przykład „Nawet Tu”, w którym Paweł Kukiz momentami tak fajnie, wysoko śpiewa. Generalnie znałem zespół i repertuar. Edmund dał mi kilka piosenek, żeby się nauczył i przygotował na kolejną próbę. Zaśpiewałem, im się spodobało, pomimo moich braków technicznych, bo wtedy jeszcze nie uczyłem się zawodowo śpiewać, zaproponowali współpracę. Na luzie, bez wielkich oczekiwań, ale jednak zaczęliśmy razem pracować.

I zacząłeś poznawać nowych ludzi...

Tak, dzięki Emigrantom poznawałem stopniowo nowe osoby i firmy z branży muzycznej. Podpisałem swój pierwszy kontrakt, dużo się działo. Zacząłem też wtedy uczyć się śpiewu. Okazało się, że mam na to czas, pomimo tego, że uprawiałem sport i byłem czynnym zawodnikiem.  Godzinami siedziałem zamknięty w sali prób i ćwiczyłem wokal. Ćwiczenia, wprawki, oddychanie, wszystko od podstaw.

Nikt ci nie pomagał?

Później pojawili się profesjonalni nauczyciele. Najpierw Tadeusz Konador, który nauczył mnie wszystkiego czego potrzebowałem odnośnie emisji głosu, później był nieżyjący już niestety Aleksander Katajew, czyli Sasza. On bardzo mi pomógł zmienić myślenie o sobie samym, wiele mu zawdzięczam i bardzo żałuję, że nie doczekał moich sukcesów, w które tak bardzo wierzył. . Niestety z Emigrantami się nie udało, ale dzięki Saszy poznałem Marka Kościkiewicza i zaczął się nowy etap.

Ale z Mono chyba nie było łatwo?

Nie było. Marek miał konflikt z Andrzejem Krzywym i ja się w tym wszystkim nie czułem zbyt komfortowo. Były dwa zespoły, wojna między nimi i poczułem, że ja tylko na tym tracę. Dlatego postanowiłem, że chcę zacząć coś robić solo. Nagrałem materiał i zacząłem pukać do różnych drzwi. Brałem udział w konkursach, najpierw w Radiu Eska, później w The Voice of Poland. Coś musiałem robić, bo w pierwszym momencie wytwórnie nie chciały mojego materiału. Nawet pomimo tego, że były na nim wszystkie te hity, które później grały wszystkie radia.

Po wydaniu pierwszej płyty, wszystko potoczyło się już szybko.

Zaczęły się przede wszystkim koncerty, wyjazdy, programy telewizyjne, festiwale, konkursy. Działo się dużo i szybko. Po dziesięciu latach trudu i walki udało się w końcu dojść tam gdzie chciałem. I wiem, że muszę teraz z tego korzystać, bo to nie będzie trwało wiecznie. To czego nauczyłem się w sporcie, to świadomość, że na zawodach można oberwać, nawet jak się człowiekowi wydaje, że jest dobrze przygotowany, po prostu przegrać walkę. Ale czy od razu trzeba przestać trenować? Nie. Jak się ma dobrego trenera to poprawia się błędy i walczy dalej. A po jakimś czasie, na kolejnych zawodach spuszcza się łomot wszystkim (śmiech). Na scenie jest dokładnie tak samo, być może tylko z tą różnicą, że w sporcie, publiczność kocha cię za wyniki, za to, że wygrywasz, bijesz rekordy. W muzyce bywa, że napiszesz najlepszą płytę, zaśpiewasz rewelacyjnie, a mimo to publiczność cię nie kupuje i wtedy nie ma artysty.

Ciebie publiczność na szczęście kupiła. Druga płyta już w sklepach, singiel w radiach, klip w telewizji, koncertów dużo. Chyba jesteś zadowolony?

Z płyty jestem bardzo zadowolony. Pracowało nad nią wielu ludzi, niektóre piosenki powstawały w ciągu ostatniego roku, niektóre pochodzą z mojego archiwum. Wybrałem kilka takich, co do których czułem, że będą przebojami. Całą praca zaczęła w lutym, kiedy nagraliśmy pierwszą piosenkę, czyli „Magiczne Słowa” Ziyo. Sukces tego singla był motywacją, żeby przyspieszyć pracę nad całą płytą. W międzyczasie jeszcze trochę się powygłupiałem tańcząc w telewizji, więc moment był idealny, żeby wrócić z nowym materiałem. Między koncertami, treningami tańca, biegałem do studia i nagrywałem kolejne utwory.

Fajna jest historia z klipem do „Linii Czasu”.

Polecieliśmy na Majorkę, żeby nakręcić ten klip, ale już na miejscu, okazało się że jest tak malowniczo i różnorodnie, że nakręciliśmy od razu zdjęcia na dwa (śmiech). I wbrew temu co się może wszystkim wydawać to nie były wakacje. Musieliśmy wstawać nawet o czwartej rano, żeby uchwycić wschód słońca, później czekaliśmy na zachód, który też nie był zbyt wcześnie. Wszyscy chodzili permanentnie nie wyspani, albo spali w dzień, tak jak ja. Ale warto było, bo zdjęcia mamy doskonałe.

 

Rozmawiał Piotr Miecznikowski