Rozmowa z autorem, który wyjaśnia, jak przenosić się w czasie, zdradza dlaczego samochody straciły swoją dawną magię, a także opowiada  o literaturze, która jest często traktowana jak gadżet, a nie esencja człowieka. Przed Państwem Włodzimierz Kowalewski, autor, którego powieść „Excentrycy” na ekrany kin przeniósł Janusz Majewski. Tak, o filmie też będzie.

W swojej najnowszej książce, „Brzydki człowiek i inne opowiadania” pisze Pan, że „być pisarzem, to szukać coraz to nowych określeń dla tego, co powszechnie znane”. Coraz trudniej jest szukać?

Nie wiem, czy Thomas Mann, który wypowiada te słowa jako mój bohater literacki, mógłby je wypowiedzieć w rzeczywistości. Ale chyba mógłby, bo mało kto tak wyraźnie widział paradoksy ludzkiego losu. Mann mówił na przykład o złudzeniu czasu, który inaczej płynie dla każdego z nas, więc nigdy się nie dowiemy, jak płynie naprawdę. W każdym razie pisarz, czy chce, czy nie, jest po trosze iluzjonistą, budującym swój świat na wiarygodnych złudzeniach, jak w kinie. Ale to wcale nie znaczy, że te złudzenia mają być mydlanymi bańkami unoszącymi się w powietrzu nie wiadomo po co. „Nowe określenia rzeczy znanych” to przecież metafory pozwalające czytelnikowi na wysnucie mądrości, na oglądanie życia z nieznanej dotąd strony, na odniesienie tego, co przeczytał, do siebie. Uff, za dużo tu teorii literatury, a przecież literatura to nie teoria, to esencja człowieka…

Książka składa się z jedenastu opowiadań. Od podróży i odczytu referatu Thomasa Manna, przez perypetie atrakcyjnej naczelniczki wiejskiej poczty, aż po historię pisarki, która poznaje na dworcu dziennikarza radiowego, po czym wynajmuje u niego pokój. Przy którym z opowiadań musiał pan „dodać najwięcej od siebie”, najbardziej użyć wyobraźni?

Moja historia Thomasa Manna jest jak najbardziej fikcyjna, chociaż stanowi efekt literackiej gry z Olgą Tokarczuk. Redaktor olsztyńskiej „Borussi” rzucił kiedyś pomysł opisania niemającej nigdy miejsca wizyty autora „Czarodziejskiej góry” w Olsztynie. Olga przedstawiła tę samą sytuację od strony kobiety, ja dopisałem wersję od strony mężczyzny, czyli samego Manna. Obydwie ukazały się potem obok siebie w „Borussi”. Wiele treści „z wyobraźni” zawiera „Śmierć Ostrogskiego”. Pisałem ją dawno temu, nie znałem wtedy Sycylii i nawet nie pomyślałem, że kiedykolwiek tam pojadę. Nie mogłem także, rzecz jasna, osobiście bywać w minionych epokach – w latach 30. XIX wieku czy dwudziestoleciu międzywojennym. Tylko wyobraźnia jest jedynym dostępnym środkiem komunikacji do podróży w czasie.  

Tytułowego brzydkiego człowieka opisuje Pan w jednym z opowiadań zawartych w książce. Jego opis odrzuca, ale okazuje się, że nie taki diabeł straszny i finalnie można powiedzieć o nim więcej dobrego niż złego. Skąd w ogóle pomysł na takiego bohatera?

To figura metafizyczna, kolejna metafora. Epizod Wandy i Albina-Brzydkiego Człowieka pokazuje prostą prawdę, że rozmaite rodzaje naszego wewnętrznego bólu możemy leczyć poprzez relacje z innymi ludźmi. Że nasz wstręt, uprzedzenia, nienawiść wobec innych często są irracjonalne, w końcu – że najwięcej w życiu zyskujemy dając, niekoniecznie tylko namiętność,  jak bohaterka. Miarą człowieczeństwa stają się też niekiedy przyzwolenie i uległość.  No i chodziło również o nostalgię początku lat 60., smaki wczesnego lata, nadmorskiej miejscowości. Napisałem ten tekst na zamówienie „Newsweeka” jako „opowiadanie wakacyjne”, potem rozrosło się ono w powieść „Excentrycy”. Dość karkołomny pomysł ostatniej sceny pochodzi z artystycznych dyskusji przełomu średniowiecza i renesansu: jak malować Adama i Ewę w raju? Scholastycy uważali, że skoro oboje byli pierwszymi ludźmi ulepionymi z gliny przez Boga, to nie mając fizycznych matek, jedno i drugie nie mogło także mieć pępka. Niech więc czytelnicy sami odpowiedzą sobie, kim mógł być Brzydki Człowiek.        

„Niech czytelnik wejdzie ze mną tam, gdzie sam chciałbym być choć przez chwilę”. Gdyby miał Pan wybrać, to w którym z tych opowiadań chciałbym się Pan znaleźć i dlaczego?

Świat literatury i świat realny z trudem znoszą się nawzajem. O tych skomplikowanych i kapryśnych relacjach między iluzją a rzeczywistością mówią opowiadania „Władyś” i „Śmiechowicz”.  Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma, i pewnie na takiej zasadzie powstaje ogromna część prozy. Natomiast spełnienie tęsknot zazwyczaj przynosi nudę i rozczarowanie. Nie jestem więc pewien, czy chciałbym przenieść się zza swojego biurka na kartki książki, tak jak radiowy redaktor ze „Śmiechowicza”. Chociaż nie. Na pewno chętnie poznałbym osobiście Zygmunta Krasińskiego. Fascynowałem się jego biografią, osobowością, myśleniem politycznym. Znam przedziwną, trochę odrealnioną atmosferę Opinogóry, rodowej siedziby Krasińskich, niewątpliwie miejsca akcji pierwszej części jego „Nie-Boskiej komedii”.  To przerażające, że w czasach, gdy napompowani „patrioci”  baranimi głosami ryczą ojczyźniane frazesy, wielka narodowa literatura coraz bardziej zamazuje się w zbiorowej świadomości, już nie tylko Krasiński, ale nawet Słowacki i Mickiewicz.  W związku z tym aluzje mojego „Światła i lęku” stają się również coraz mniej czytelne. W kolejnym wydaniu chyba już trzeba będzie dołączyć przypisy.     

Dużo w tych opowiadaniach podróży, ludzkich słabości, przelotnych romansów. Każdy znajdzie w nich jakąś część siebie?

To dążenie każdego pisarza i najważniejszy sens tworzenia literatury. Tylko „tania” literatura gatunkowa, „literatura-gadżet” służy chwilowemu odwróceniu uwagi od świata, jak nowa zabawka z kiosku. Sztuka natomiast każdemu powinna przynosić własną, intymną refleksję.

Powinniśmy się bać przemijania, starości, śmierci?  W tytułowym opowiadaniu kładzie pan mocny nacisk na te tematy. „Co zostanie po człowieku? Tobół niemodnych ubrań (…) łyżka i widelec, zużyte szminki? Sterta „Przekrojów” z kilku lat, zamazany podpis na legitymacyjnym zdjęciu?

Poezja, dramaty, eposy od chwili swojego powstania w zamierzchłych czasach próbują rozwiązać właściwie tylko dwie zagadki – miłości i śmierci. Jak wiemy, bezskutecznie, choć samo rozwiązywanie jest na tyle atrakcyjne, że tematów nie zabraknie przez następnych kilka tysięcy lat. Co z tego, że przemijania, starości i śmierci według wszelkiej logiki nie powinniśmy się bać, bo stanowią one nasze przeznaczenie i są nie do uniknięcia? I tak się boimy, mimo że od wieków pocieszają nas filozofowie, kapłani różnych religii i pisarze-egzystencjaliści. W mojej niegdyś dość głośnej, a dziś zapomnianej powieści „Bóg zapłacz!” pani psycholog z przyszłości uspokaja bohatera, starca stojącego w obliczu śmierci, mniej więcej tak: „Nie musisz się obawiać. Przecież już kiedyś, przed swoim urodzeniem, nie żyłeś. Nie dzieje się zatem nic szczególnego, wracasz tylko do dawnego stanu.” Te słowa „otuchy” są jednak wątpliwe i cyniczne.   

Nie pomija Pan w książce swojej fascynacji samochodami.  Są mężczyźni nadający swoim pojazdom imiona (pisze pan o samochodzie, na którego wołał „Wąchal”), są i tacy, którzy traktują je tylko jak środek transportu. Pana największe słabości w tej dziedzinie?

Chciałbym mieć w tej dziedzinie wiele słabości, ale nigdy nie było mnie na nie stać. Rzeczywiście, tak jak w opowiadaniu, miałem kiedyś „wąchala” – pięknego vauxhalla crestę, rocznik 1957, z całym urokiem stylistyki lat 50-tych. Opisałem go w „Excentrykach”, tyle że w droższej, „hipsterskiej” wersji vagabond.  Bardzo lubię samochody, choć jeżdżę zwykłymi, standardowymi modelami. Dzisiejsze auta są już jednak bardziej urządzeniami elektronicznymi na kołach niż obiektami magicznymi i raczej nie tolerują większego indywidualizmu właściciela.

Odejdźmy na chwilę od „Brzydkiego człowieka i innych opowiadań”. W wywiadach mówi Pan, że napisze książkę o życiu towarzyskim z czasów studenckich, ale dopiero wtedy, gdy przekroczy pan osiemdziesiątkę. Czy potrzebny jest aż tak duży dystans, żeby pisać o tych tematach ?

Dystans czasowy może już jest wystarczający, ale obyczajowy z pewnością nie. Oczywiście żartowałem, że użyję prawdziwych nazwisk . Faktów natomiast z pewnością nie będę zmyślał i zainteresowani je rozpoznają. Byliśmy dziwnym pokoleniem, „wciśniętym” w czasie między lewicowych idealistów marca 68’ a buntowników i punkowe „dzieci-śmieci” czasu stanu wojennego.  Jak napisał jeden z moich przyjaciół, jako pierwsi przestaliśmy sięutożsamiać z PRL-em, jego propagandą, ideologią, polityką historyczną, wychowaniem w szkołach. Pamiętam, że już od czasu liceum wszelkie instytucje i poczynania tego państwa widzieliśmy jako ponurą groteskę. Towarzyszył temu nasz naiwny bezkrytycyzm wobec Zachodu, taki sam wobec przedwojennej II Rzeczypospolitej oraz tyle ostre, co żałosne hippisowanie. Mogłaby wyjść z tego ciekawa, refleksyjna opowieść, choć pewnie nie dla każdego.

Na koniec, jakie wrażenia po zobaczeniu ekranizacji swojej książki „Excentrycy”?

Musiałbym wiele mówić. Moje wyobrażenia co do obsady aktorskiej pokryły się „w punkt” z wyborami Janusza Majewskiego, choć nie śmiałem znakomitemu reżyserowi niczego sugerować. To samo w kwestii sposobu nagrania muzyki – najnowocześniejszą techniką, ale z zachowaniem tradycyjnego, „millerowskiego” brzmienia big-bandu, bez jakichkolwiek elektrycznych brzmień. Najbardziej cieszę się z tego, że na fundamencie mojej powieści Janusz Majewski zbudował swoje własne przesłanie artystyczne i życiowe, skumulowane w swingowym motywie przewodnim filmu i jednocześnie podtytule: „On the Sunny Side of the Street.” 

Rozmawiał Adam Szaja.
fot. Tomasz Grabowski