Tajemnice, niewyjaśnione zjawiska, elementy grozy i czarny humor to znaki rozpoznawcze nowej książki Marty Kisiel „Nomen omen”. Chwila, w której jej bohaterka Salomea Przygoda ucieka od zwariowanej rodziny do Wrocławia, gdzie wynajmuje pokój na stancji, zapoczątkowuje ciąg zupełnie nieprawdopodobnych zdarzeń. 

Pani nową książkę „Nomen omen” czyta się z wypiekami na twarzy i uśmiechem rzadko schodzącym z ust. Nie mogę nie zapytać, czy podczas jej pisania dobrze się Pani bawiła?

Na początku klęłam, na czym świat stoi. Wracałam do pisania po trzyletniej przerwie. Początkowo mogłam na to poświęcić jedynie nieliczne wieczory i trudno mi było się rozpisać. Na szczęście w końcu złapałam wiatr w żagle i osiągnęłam ten cudowny stan, w którym aż przebieram nogami, żeby znowu usiąść do komputera i tłuc w te klawisze choćby do świtu. I wtedy, rzeczywiście, bawiłam się świetnie. Chociaż najlepsza zabawa dla mnie zaczyna się, kiedy widzę, jak ktoś czyta to, co spłodziłam, i oderwać się nie może. Tego uczucia nic nie przebije. 

Główną bohaterkę, Salomeę Przygodę, rodzony brat próbuje utopić w Odrze – już samo to jest intrygujące, ale rozwiązanie zagadki przechodzi najśmielsze wyobrażenia. Czy chciała Pani, żeby w Pani książce było jak w filmach Hitchcocka: najpierw trzęsienie ziemi, a potem napięcie rośnie?

Proszę mnie nie posądzać o wyrafinowaną odmianę sadyzmu, ale marzą mi się książki spływające krwią z czytelniczych palców pociętych papierem… pociętych od gorączkowego przerzucania kartek, rzecz jasna. Jeśli chodzi o budowanie napięcia i konstruowanie fabuły, Hitchcockowi do pięt nie dorastam, ale mam nadzieję, że udało mi się powołać do życia historię, dla której warto będzie zarwać noc albo przegapić właściwy przystanek.

 

Bohaterowie książki są nietuzinkowymi, niezwykle barwnymi postaciami. Czy podczas ich konstruowania wzorowała się Pani w pewnym stopniu na kimś, kto istnieje naprawdę?

Może nie do końca się wzorowałam, ale pojedyncze cechy charakteru czy fragmenty biografii paru osobom bezczelnie podkradłam. W tym własnemu mężowi, żeby nie było, od razu rozpoznał. Najwyraźniej podkradam to, co dobre, ciekawe, pokręcone w pozytywnym sensie, bo do wad moich bohaterów póki co nikt się nie przyznaje…

 

Uczyniła Pani z Wrocławia, w którym rozgrywa się akcja książki, miejsce fascynujące i przerażające zarazem, pełne zagadek i tajemnic. Jakby tego było mało, za sprawą beztroskiego Niedasia, brata głównej bohaterki, dawno zapomniana, upiorna przeszłość nagle powraca… Jak Pani sama postrzega swoją książkę: to bardziej fantastyka czy kryminał?

Myślę o niej jako powieści humorystycznej z wątkiem fantastycznym i historycznym w tle. Kwestia proporcji – humoru zawsze jest u mnie najwięcej, to chyba podstawowy składnik moich tekstów. A reszta stanowi coś w rodzaju przyprawy, które nadają całości konkretny charakter. Tym razem jest i śmieszno, i straszno. 

Jest Pani porównywana do Joanny Chmielewskiej czy ta pisarka w jakiś sposób była Pani bliska? Jacy pisarze należą do Pani ulubionych twórców?

Joanną Chmielewską zaczytywałam się namiętnie, odkąd skończyłam dziesięć lat, wracam do jej książek regularnie i ciągle do mnie nie dociera, że ona już nie żyje. To chyba najlepszy przykład pisarza, który może nie zapisał się w historii literatury najwyższej zgłoskami dowolnego koloru, ale za to nigdy nie zostanie zapomniany przez czytelników. Od początku szukałam w jej powieściach przede wszystkim humoru, ironii, niesamowitego dystansu do świata i siebie samej; intryga kryminalna stanowiła tylko klamrę, która spajała całość. Żadnym innym autorem nie przesiąkłam tak mocno, jak Chmielewską właśnie, ani myślę się tego wypierać. Nawet na woń gotowanego mleka reaguję tak jak ona. Niezmiennie otwiera u mnie krótką listę tych pisarzy, na których książki rzucam się zawsze z dzikim błyskiem w oku: są tam Terry Pratchett, Marcin Wroński i Jo Nesbø. Choć tych ulubionych twórców mam znacznie więcej – choćby Jarosław Grzędowicz, Robert M. Wegner, Douglas Hulick, Paolo Bacigalupi czy Marcin Mortka; ci dwaj ostatni podbili mnie zwłaszcza swoją twórczością dla młodzieży. Natomiast o ile na mój styl i poczucie humoru jako pisarza najbardziej wpłynęła Chmielewska, o tyle moją największą literacką miłością był, jest i chyba zawsze będzie Juliusz Słowacki. 

Dała Pani w książce wyraz tej fascynacji – główna bohaterka ma na imię Salomea, tak jak matka Słowackiego. A na tym nie koniec.

Romantyzm sypie się ze mnie garściami jak trociny ze starego misia. Wszędzie coś wetknę, wplotę – a to cytat, a to nawiązanie, a to inną aluzję, nie tylko do Słowackiego. Z jednej strony nie potrafię, nie chcę się powstrzymać i z zapałem daję wyraz temu, co mnie fascynuje najbardziej, z drugiej zaś… Tli się we mnie nadzieja, że w ten pokręcony jak baranie rogi sposób zdołam choć trochę ten znienawidzony romantyzm stopniowo odczarować i czytelnicy zobaczą w nim coś więcej niż narzędzie tortur z czasów szkolnych.

Planuje Pani już kolejną książkę? Czy, tak jak „Nomen omen” i Pani poprzednia książka „Dożywocie”, będzie to również fantastyka?

Póki co konsekwentnie trzymam się szeroko pojętej fantastyki, w niej czuję się najlepiej. Pracuję już nad kolejną książką, w planach mam następne, w tym drugi tom „Dożywocia”, o który od lat męczą mnie moi czytelnicy. W końcu się ugięłam, ale coś mi mówi, że jak tylko go skończę, to zaraz zaczną mnie męczyć o trzeci… 

I właśnie tego Pani życzymy.

Rozmawiała: Kinga Szafruga