Joanna Bator, laureatka Nike w 2013 r., w książce „Rekin z parku Yoyogi” zabiera czytelników w fascynującą podróż po ukochanej Japonii. Nie poprzestaje na opisywaniu miejsc czy zjawisk, ale wnika w ich głąb, eksploruje je z oddaniem nie mniejszym niż japońscy miłośnicy ruin, którzy są tematem jednego z esejów. Książka, pełna historycznych, kulturowych, antropologicznych i filozoficznych odniesień, pozwala naprawdę zrozumieć Japonię, a nie tylko powierzchownie zachwycać się jej egzotyką. I, jak zwykle u tej pisarki, gwarantuje obcowanie ze świetną literaturą, od której trudno się oderwać.

Niedawno odebrała Pani prestiżową nagrodę Nike za wydaną w 2012 roku książkę „Ciemno, prawie noc”, a już ukazuje się Pani kolejna książka „Rekin z parku Yoyogi”. To drugi, po „Japońskim wachlarzu” zbiór esejów poświęconych Japonii. Ile czasu Pani spędziła w Kraju Kwitnącej Wiśni?

Cztery lata. Byłam w Japonii na trzech różnych stypendiach w ostatniej dekadzie. „Rekin” składa się z tekstów, które powstawały przez kilka lat. Największa ich część podczas ostatniego pobytu w Tokio w latach 2010/11, kiedy napisałam też „Ciemno, prawie noc”.

Była Pani w Tokio 11 marca 2011 r., podczas trzęsienia ziemi i tsunami. Jak takie przeżycie, świadomość, że można zginąć, wpływa na człowieka, jego stosunek do życia, system wartości?

Nie bałam się specjalnie. To było raczej dziwne doświadczenie. Wydało mi się śmieszne, że zginę, gotując budyń waniliowy. Taki zwykły polski, który mój towarzysz życia przywiózł właśnie do Tokio. Ale byłam w Tokio, nie w regionie Tohoku, gdzie było epicentrum katastrofy. Dopiero, kiedy zobaczyłam w telewizji wielką czarną falę tsunami, dotarł do mnie ogrom tego, co się stało. Ten obraz ze mną został i powraca w najnowszej powieści, na którą pracuję. Ma tytuł „Rok królika”. Akcja nie dzieje się w Japonii, ale to dalekie tsunami wpływa na los bohaterów.

Dużo miejsca poświęca Pani w książce Murakamiemu, wspomina Pani też Márqueza. Czym jest dla Pani realizm magiczny, obecny także w Pani twórczości?

Moim zdaniem  to, co zwykle nazywa się realizmem magicznym w moich książkach, to przede wszystkim wpływ japońskiej kultury, gdzie granice między światem realnym i magicznym są mniej jednoznaczne i często zacierają się. Na początku był Márquez, ale potem japońska klasyka, bajki i opowieści o duchach, ale też manga i anime, japońskie horrory, w końcu właśnie Murakami. Kiedy piszę, momenty magiczne to te,  kiedy czuję jakby ta materia, z której tkam narrację nagle wymykała się i robiła jakieś dziwne rzeczy: włosy Dominiki oplatają całe mieszkanie, Ciocie Herbatki zamieniają się w syreny i tak dalej.

Eseje, które składają się na Pani najnowszą książkę, przybliżające czytelnikowi Japonię, jej tradycję, historię, obyczajowość, są pełne kulturowych i antropologicznych odniesień. Co sprawiło, że ten kraj kilkanaście lat temu tak Panią zafascynował i że ta fascynacja nie słabnie?

Lubię być obcą w Japonii. To dla mnie tajemnica uroku życia tam. Lubię też zniknąć z radaru na jakiś czas, na tyle, na ile się da. Żyłam tam zawsze bez telefonu komórkowego. Jestem wielbicielką japońskiej estetyki, minimalizmu z duchu zen. To w Japonii widziała po raz pierwszy domy, w jakich mogłabym zamieszkać, łączące tradycję Edo ze współczesnymi pomysłami architektonicznymi i designerskimi. Otwarte przestrzenie bez drzwi, a zamiast nich przesuwane ekrany. Wielkie okna, połączenie surowego betonu, szlachetnego drewna i mat tatami. Mało mebli. Mało ozdób. Piękne. Zresztą w Japonii każdy dzień jest zmysłową ucztą. Nawet zwykły lunch z pudełka, który jadałam pod kwitnącymi drzewami wiśni albo jesienią wśród złotych liści ginko.

W Polsce trwa zagorzała dyskusja o gender, a raczej antygenderowska histeria. Pisze Pani, że w Japonii nie ma tak silnego jak u nas przekonania, że u podstaw wszystkiego leży biologia, a kobiecość i męskość to raczej zestaw ról, których trzeba się nauczyć. Z czego wynika ta różnica i do czego ona prowadzi?

Wynika to z odmiennej tradycji. U podstaw życia społecznego w Japonii leży konfucjanizm, a nie chrześcijaństwo. Kształt światu nadaje buddyzm i shinto, ale te dyskursy też wywyższają męski pierwiastek i w Japonii nie ma równouprawnienia płci. Po prostu inaczej się uzasadnia podporządkowanie kobiet i ludzie walczący o równouprawnienie muszą stosować trochę inne narzędzia. W statystykach dotyczących życia kobiet Japonia jest bardzo wysoko, jeśli chodzi o codzienny komfort życia, opiekę zdrowotną, ale bardzo daleko w tyle za krajami Europy Zachodniej w kwestii ekonomicznej i politycznej równości płci.

Opisuje Pani zadziwiającą scenę: Japonka, po tym, jak straciła w kataklizmie cały dobytek i z trudem uszła z życiem, kłania się żołnierzowi, który ją ocalił. W obliczu tragedii przestrzega form  grzecznościowych. Pamiętam relacje telewizyjne z Honsiu z 2011 roku: kolejki ludzi spokojnie czekających na dachu na ewakuację, nieokazujących żadnych emocji czy odrobiny zniecierpliwienia. Jak słowiańska natura odnajduje się w tak odmiennym od naszego świecie?

Nie mam jakoś specjalnie słowiańskiej natury, jak sądzę. Bardzo odpowiada mi japońska powściągliwość, nie lubię roztkliwiania się nad sobą, mazgajenia, odpowiada mi zasada fasady, trzymania formy. Japońskie „trzeba wytrzymać” odnoszę do siebie w każdej sytuacji. A przynajmniej staram się.

Hikikomori – radykalna odmowa uczestnictwa w życiu społecznym i niewychodzenie z pokoju to zjawisko, które zaczęło się w Japonii, ale zdarza się i u nas. Przejawem chęci ucieczki od świata i od budowania relacji z drugim człowiekiem jest też postawa Japończyka, który domaga się legalizacji swojego związku z wirtualną kobietą, a jego petycję poparło w Internecie wielu rodaków. Pani zdaniem Japonia pokazuje globalną tendencję w skondensowanej formie – czy taka może być nasza przyszłość?

Ta przyszłość już się dzieje. Nigdy się nie widziałyśmy. Pani pyta mnie, ja Pani odpowiadam w wirtualnej przestrzeni. Od lat mam dwóch korespondentów, których nigdy nie widziałam i nie zobaczę, bo od początku istotą naszej relacji jest świat wirtualny. Znam osoby, dla których wirtualne randki właściwie zastąpiły rzeczywiste obcowanie z innym człowiekiem i nie narzekają. Od dwóch miesięcy nie widziałam się z przyjaciółką, ale codziennie gadamy przez Internet. Wkrótce nasz pierwszy skok na spadochronie, więc jest o czym gadać!

Ubolewa Pani nad tym, że w przeciwieństwie do Japończyków, nie ma w nas zgody na przemijanie, na śmierć, którą traktujemy jak coś wstydliwego. Czego jeszcze powinniśmy się nauczyć od Japończyków?

Sprzątania kup po psach.

Mówi Pani w wywiadach, że wróciła na stałe do Polski, a czas podróży i życia na różnych kontynentach minął. Czy to znaczy, że nie będzie Pani wracać do Japonii, nawet turystycznie?

Na pewno w Polsce będzie moja baza, ale na pewno to nie koniec podróży, z tym że akurat nie do Japonii. Odpowiadam Pani z domu nad Dunajem w austriackim miasteczku. W tym roku zdążyłam już być na Maderze, w Indiach i w Belgii. Po powrocie najpierw lecę do Szwajcarii, potem na miesiąc na Sri Lankę, kolejną wyspę po Japonii, która zdobyła moje serce. Będę tam pracować z Adamem Golcem, świetnym fotografem, nad „teaserem” do mojej nowej powieści. A napiszę ją latem w ukochanej wsi na innej, śródziemnomorskiej wyspie, gdzie spędzam coraz więcej czasu. Cały czas jestem w drodze.

Rozmawiała: Kinga Szafruga