Ewa Świerżewska: „Florka” na ekranie, „Kosmita” i „Kamienica” na scenie, a dziesiątki utworów w podręcznikach szkolnych. Dzieci mają wiele okazji, by poznać Twoją twórczość. A od czego się zaczęło?

Roksana Jędrzejewska-Wróbel: Zaczęło się już w dzieciństwie od organicznej potrzeby przetwarzania rzeczywistości – łyżeczka plus serwetka równa się laleczka i tym podobne. Potem dużo rysowałam i marzyłam o scenografii, ale później urodziłam dzieci i zamiast kreowaniem fikcji, zajęłam się kreatywnym wychowaniem. I wtedy pojawiły się w moim życiu dwie postacie, dzięki którym dzisiaj piszę. Pierwsza to nieżyjący już prof. Włodzimierz Fijałkowski, którego książkę „Oto jestem” tak gruntownie przeredagowałam, że zaproponował, bym została jej współautorką, za co jestem mu dozgonnie wdzięczna. To był taki półdebiut. W pełni zadebiutowałam dzięki Agnieszce Żelewskiej, która namówiła mnie (szczerze mówiąc wręcz przymusiła) do wzięcia udziału w konkursie literackim im. Czesława Janczarskiego. Wykręcałam się, tłumaczyłam, że nie umiem pisać, że tak naprawdę, to chcę robić coś rękami i może zajmę się produkcją ozdobnego mydła. Jednak Agnieszka była uparta, więc w końcu usiadłam i napisałam kilka opowiadań, żeby nie było jej przykro, że tak mnie namawia i namawia, a ja nic. Więc wysłałam te opowiadania i miałam czyste sumienie wobec Agi. A potem się okazało, że – ku swojemu zdumieniu – konkurs wygrałam. Potem Agnieszka przez kilka lat przynosiła mi na urodziny różne piękne, ręcznie robione mydła z karteczką: „Zobacz, inni robią to lepiej”. Fakt, robili. Zrezygnowałam więc z mydła i zajęłam się pisaniem. I tak wyszła pierwsza moja książka „Sznurkowa historia”, którą zilustrowała oczywiście Agnieszka Żelewska. Im więcej mi tego mydła Aga przynosiła, tym ja żwawiej pisałam. A potem już jakoś poszło.

EŚ: Od lat pozostaję pod wrażeniem książki „Kosmita”, opowiadającej o autystycznym chłopcu. Czy to było duże wyzwanie dla pisarki?

RJ-W: To było wyzwanie przeogromne, największe, z jakim do tej pory miałam do czynienia. Pisanie doktoratu się do niego nie umywa. Przy doktoracie bywało ciężko, ale przynajmniej zawsze wiedziałam, w jakim kierunku zmierzam. Był jakiś brzeg na horyzoncie. Daleki, ale był. Przy „Kosmicie” zaczęłam się topić. Mogłam tylko obserwować autystyczne dzieci podczas terapii i na nagraniach, czytać ich pamiętniki, rozmawiać z terapeutami z fundacji „Synapsis” i próbować to jakoś w siebie wchłonąć i przetworzyć. Ale nie miałam żadnego poczucia, że nad czymkolwiek panuję. Wręcz przeciwnie, w połowie pisania okazało się, że nie panuję kompletnie nad niczym, wszystko mi się sypie, rzeczywistość autystycznych dzieci mnie przerasta, mój bohater mi się wymyka, a mi się chce płakać. Czyli doświadczyłam tego, czego na co dzień doświadcza każdy autysta – zupełnie nie dawałam sobie rady. To był chyba moment przełomowy i może dzięki temu się udało.

EŚ: Ostatnio najczęściej z Twoich bohaterów spotykam Florkę. Jak to się stało, że trafiła do filmu animowanego?

RJ-W: Może po prostu ryjówki mają wrodzony talent aktorski? A tak poważnie, to stało się to dzięki pani Jadwidze Wendorff – szefowej firmy Animapol z Łodzi. Seria książek o Florce tak jej się spodobała, że zaproponowała mi i Jonie Jung – ilustratorce – współpracę, która trwa już kilka lat i wciąż się rozwija. Powstaje właśnie trzeci sezon animowanego „Pamiętnika Florki”, czyli w sumie 39 odcinków, a to jeszcze nie koniec. Ale tak naprawdę powstanie tego serialu było możliwe tylko dzięki wielkiej wytrwałości pani Jadwigi i ciężkiej pracy całego zespołu Animapolu. Filmowa produkcja dla dzieci to w Polsce niestety droga pod bardzo stromą górę i na dodatek pełna zasadzek. Mało jest zapaleńców wierzących, że ma to sens, a zdobywanie pieniędzy jest bardzo długie i bardzo żmudne. Ale Animapolowi się udało i chwała mu za to!

EŚ: Czy czytelnicy mogą liczyć na kolejne (książki) części przygód tej sympatycznej ryjówki?

RJ-W:Florka ma duży potencjał. Nie mam pojęcia, skąd ona go bierze, ale tak jest. Jej historie właściwie same się piszą. Czasem mam wrażenie, że ja ją tylko wymyśliłam, a właściwie, że ona pozwoliła mi się łaskawie wymyślić, a potem, bardzo szybko wzięła sprawy w swoje ręce. Bywa trochę nieobliczalna, więc trudno mi przewidzieć, o czym będą następne części. Ostatnia, czwarta część Florki pt. „Mejle do Klemensa” wyszła w tym roku w wydawnictwie Bajka. Opowiada trochę o przedszkolu, do którego z większym lub mniejszym zapałem chodzi Florka, a trochę o szpitalu, w którym leży chomik Klemens po operacji wyrostka. Florka jest dobrą przyjaciółką, więc pisze do Klemensa mnóstwo mejli, przy okazji oswajając szpitalną rzeczywistość i dzieląc się swoimi przedszkolnymi problemami. Co będzie dalej, tego nie wie na razie nikt. Ale coś będzie na pewno.

EŚ: Zastanawiałam się, czy będzie w Twoich książkach jeszcze jakaś królewna. Te bohaterki najwyraźniej potrafią zaskarbić sympatię nie tylko czytelników, ale i jurorów w konkursach. „Maleńkie Królestwo królewny Aurelki” otrzymało tytuł Najlepszej Książki Dziecięcej „Przecinek i Kropka” 2009, a „Królewna” została nominowana do tej samej nagrody w 2015 roku.

RJ-W: Niedawno dotarło do mnie, że wiodącymi bohaterkami moich historii są albo królewny, albo świnki. Nie chciałabym tego tłumaczyć, może jakiś krytyk zechce to kiedyś zgłębić. Wolałabym tylko, żeby był życzliwy. Naprawdę nie wiem, skąd się bierze to zagęszczenie królewien w moim pisaniu. Może z dziecięcej tęsknoty za byciem wyjątkową? Może z dość smutnego samotnego dzieciństwa? A może jeszcze z czegoś innego? Myślałam ostatnio, że pora już zamknąć ten kramik z królewnami, ale głowy nie dam, czy tak będzie. Bohaterowie literaccy mają to do siebie, że czasami po prostu muszą się urzeczywistnić, czy się to pisarzowi podoba, czy nie.

EŚ: Dzieci, z którymi rozmawiałam o „Królewnie”, mówiły niemal jednogłośnie, że to jest taka książka trochę smutna, trochę wesoła. Czy tak postrzegasz świat współczesnych dzieci?

RJ-W: Tak chyba postrzegam życie w ogóle. Nie sądzę, żeby życie dzieci jakoś szczególnie różniło się od życia dorosłych. Dzieci są soczewką skupiającą rzeczywistość, która je otacza. To tylko my, dorośli, chcemy wyobrażać sobie, że świat dzieci jest jakąś idylliczna krainą wiecznej szczęśliwości. A nie jest i nigdy nie był. Bywają w życiu dorosłych i w życiu dzieci momenty bardzo radosne i bardzo smutne. Tak po prostu jest. Każdy z nas – mały i duży, zmaga się ze swoim kawałkiem świata na swój sposób i w miarę swoich umiejętności. Dzieci mają ich mniej, więc czasem bywa im dużo trudniej. Ale nam dorosłym często ciężko przyjąć ten dziecięcy smutek czy rozpacz. Z naszej perspektywy wydają się czasami takie błahe – zgubiona zabawka? A co to za problem? Kupię ci drugą. No a właśnie, że problem. Dziecko musi mieć czas opłakać misia. Inaczej nie nauczy się radzić sobie ze smutkiem. A może to my nie umiemy sobie radzić z własnym smutkiem, skoro tak ciężko nam patrzeć na dziecięce łzy? Czy pędzimy je od razu osuszać tylko ze współczucia, czy też dla własnego komfortu? Myślę, że smutek jest dzieciom potrzebny tak samo, jak radość. Jedno bez drugiego nie istnieje. Moimi ukochanymi książkami z dzieciństwa były: zapamiętale grająca w zadowolenie „Polyanna” i rozpaczliwie smutna „Dziewczynka spoza szyby”, która oglądała świat z inwalidzkiego wózka. Moim zdaniem dopiero te dwie perspektywy tworzą jakąś prawdę o świecie.

EŚ: Czym dla pisarki są nagrody i które cieszą najbardziej?

RJ-W: Nagrody zawsze są fajne. Kto nie lubi nagród? To wymierny dowód, że praca, którą się wykonuje, ma sens. Głos ze świata, który mówi: „Rób to dalej. To jest w porządku, to jest dobre”. Każdy z nas potrzebuje takiego wzmocnienia. Ale też wiadomo doskonale, że podczas nagradzania nie ma czegoś takiego, jak obiektywizm. Widać to dobrze przy rozdawaniu Oskarów. Nieustanne dyskusje: „Ten film dostał? No wiesz co, ja byłam pewna, że dostanie ten drugi!”. Mamy różne gusty, różne utwory różnie się w danym momencie wpisują w czas. Wiele na temat nagród nauczyła mnie historia mojego promotora, Stefana Chwina. Kiedy na studiach przeczytałam przypadkiem jego powieść, „Krótką historię pewnego żartu”, byłam zachwycona i zdziwiona, czemu wcześniej nic o niej nie słyszałam. Nie była medialna, profesor nie był jeszcze wtedy „medialny”, jeszcze nie napisał obsypanego deszczem nagród „Hanemmana”. „Hanneman” jest doskonały, ale też wpisał się w czas pojednania polsko-niemieckiego, to mu pomogło zaistnieć. Ale Stefan Chwin był świetnym pisarzem już wcześniej. Wniosek z tego taki, że z nagród trzeba się cieszyć, kiedy są, a kiedy ich nie ma, też się cieszyć, że może będą. A jak nie będzie, no to trudno. Dla mnie sam fakt nominacji – wybrania „Królewny” spośród ponad 100 książek, jest wielką radością i powodem do dumy.

EŚ: Twoich książek były już świnki, muchówka, mucha, ryjówka, królewny. Czy jest jakieś stworzenie, przedmiot, zjawisko lub człowiek, o których szczególnie chciałabyś stworzyć książkę?

RJ-W: Ostatnio rozważałam napisanie historii o żółwiaku chińskim – to niezwykłe stworzenie. Nie dość, że jest miękki, to ma niezwykle sugestywny mimicznie ryjek. Taki żółw o ludzkim wyrazie twarzy. Polecam wyszukać w grafice w internecie. Drugim kandydatem jest niesporczak – malusieńki bezkręgowiec o porażającej odporności. Potrafi na przykład przeżyć ponad 100 lat bez wody. Trzeba chyba zmienić powiedzenie z: „Po nas tylko potop” na: „Po nas już tylko niesporczak”. Wiem, że niesporaczak fascynuje też Pawła Pawlaka, nawet się na niego trochę namówiliśmy, więc w razie czego robię publicznie rezerwację w naszym imieniu na tego niesporczaka. Po obejrzeniu przyrodniczych seriali BBC intryguje mnie też bardzo pewien ptaszek o nazwie altannik, który namiętnie buduje i ozdabia altanki dla ukochanej. Albo taka rybka rozdymka, która układa z muszelek gigantyczną mandalę na dnie oceanu, żeby przywabić samiczkę. Świat przyrody jest tak nieprawdopodobny, że mogłabym wymieniać bez końca, więc chyba na rozdymce zakończę. Chociaż… Przyznam się, że chodzą też za mną ostatnio pewne staruszki…

EŚ: Dziękuję za rozmowę!

Roksana Jędrzejewska-Wróbel – autorka ponad 20 książek dla dzieci i doktor literaturoznawstwa. Pracę doktorską pisała pod czujnym okiem innego pisarza – prof. Stefana Chwina. Uwielbiająca wszelkie formy recyclingu gdańszczanka i feministka, z upodobaniem jeżdżąca na rowerze i kąpiąca się w zimnym morzu. Współpracowała z poradnikiem dla rodziców „Dziecko”, pismami dla dzieci „Świerszczyk” i „MIŚ” a także z redakcją dziecięcą Polskiego Radia i TVP. W przerwach między pisaniem prowadzi warsztaty literackie. Na podstawie jej książek powstały spektakle teatralne oraz serial animowany – „Pamiętnik Florki”.

Działa aktywnie na rzecz dobrej książki – współpracuje z bibliotekami z całej Polski i prowadzi wykłady dla nauczycieli i bibliotekarzy poświęcone współczesnej literaturze dla dzieci. Jej pełna świń „Kamienica”, sfrustrowany „Gębolud”, autystyczny „Kosmita” oraz przewrotna historia „O słodkiej królewnie i pięknym księciu” nominowane były do tytułu Książki Roku polskiej sekcji IBBY. Jest laureatką wielu nagród (min. im. Kornela Makuszyńskiego). Opowieścią o pewnej niezależnej dziewczynce „Maleńkie królestwo królewny Aurelki” wygrała konkurs na Najlepszą Książkę Roku „Przecinek i kropka” 2009. Najbardziej jednak ucieszyła ją nominacja „Bzyka brzęka” – historii o dwóch muchach – do nagrody Zielonej Gąski im. Hermenegildy Kociubińskiej 2012. Poza tą prestiżową nominacją otrzymała też brązowy medal „Gloria Artis”. Jest członkiem Polskiej Sekcji IBBY i Stowarzyszenia Pisarzy Polskich.