- W najnowszym filmie Wiesława Saniewskiego został pan obsadzony we wszystkich rolach sądowych: adwokata, prokuratora, sędziego, a wreszcie także oskarżonego, choć w tym ostatnim przypadku osądzą Pana widzowie. Jak czuł się Pan w takiej poczwórnej roli?
- To było bardzo ciekawe doświadczenie. Czułem się, jako aktor, bardzo dobrze, nie licząc dosyć uciążliwej, codziennej zmiany charakteryzacji, a było to między innymi farbowanie włosów. Zadanie było fascynujące i bardzo jestem wdzięczny Wiesławowi Saniewskiemu, który zadeklarował, że przy pisaniu scenariusza myślał o mnie. Może nie powinienem tego mówić, ale wiele mi dało przekonanie reżysera, że mogę to zrobić.
- Można interpretować ten film na różne sposoby. Dla jednych będzie to opowieść o sprawiedliwości bądź jej braku, dla innych - historia o prawdzie, a jeszcze inni zobaczą w nim fabułę o bezradności człowieka wobec prawdy, sprawiedliwości i wymiaru tej ostatniej. Czym dla Pana jest ten film?

- Widz przychodzi do kina i otrzymuje ponad dwugodzinną dawkę emocji i problematyki etycznej na poziomie moralitetu. Twórcy filmu muszą się zmagać z tymi emocjami i dylematami bohaterów przez kilka miesięcy. Czy jest to trudne z ludzkiego punktu widzenia?
- Po dogadaniu się z reżyserem praca postępuje z dnia na dzień i polega na wykonywaniu pewnych zadań, graniu poszczególnych scen. To nie jest nieustanne wysokie C, tylko po prostu ciężka praca, powtarzanie tych samych ujęć. To, o czym pani powiedziała, dzieje się na poziomie projektu, obsady i wspólnego zrozumienia całości. Pracując z Wiesławem podczas poszczególnych dni zdjęciowych, porozumiewaliśmy się bardzo szybko, tym bardziej, że Wiesław ma piekielny słuch na aktora. Reszta polegała na zaufaniu mu. Tak mnie nauczono, że jednak reżyser jest głównodowodzącym, a ja jestem tylko jednym z elementów dzieła. Miałem wspaniałych partnerów, kontakt i granie z takimi ludźmi jak Artur Żmijewski, Janek Englert czy Bożena Stachura jest treścią tej pracy.
Rozmawiała Magdalena Walusiak
Komentarze (0)