W polskim systemie prawnym zabójstwo i morderstwo to dwa różne pojęcia. Pokrewne, ale zdecydowanie nie synonimiczne. Zabójcą jest ten, kto umyślnie odbiera życie. Mordercą człowiek może stać się jedynie na skutek kwalifikacji, którą reguluje kodeks karny. Poza kodeksem, słownikiem, etymologią czy semantyką mamy jeszcze jedno narzędzie do oceny wagi słów, czyli intuicję. Dzięki niej potrafimy używać właściwych (naszym zdaniem) określeń, by oddać nastrój czy charakter pewnych wydarzeń.

Dlaczego o tym piszę? Ponieważ chcę nieco usprawiedliwić się przed czytelnikiem. Moim świadomym wyborem będzie nazywanie Gertrude Baniszewski morderczynią, mimo iż nie zadała swojej ofierze ostatecznego ciosu. Uważam, że to słowo ma dużo większy ładunek emocjonalny i lepiej definiuje brutalność czynów, których się dopuściła.

Wydarzenia z Indiany wstrząsnęły Ameryką lat 60. oraz całym światem kryminalnym. Kobieta będąca matką siódemki własnych dzieci, przygarnęła pod dach dwie siostry. Rodzice Sylvii i Jenny bez większych rozterek oddali dziewczynki pod pieczę Gertrude, która tak zmanipulowała całe sąsiedztwo, że jakimś cudem nie budziła większych podejrzeń. W jej domu przesiadywało wiele dzieciaków z okolicy, dbała o zaznaczanie swojej obecności podczas niedzielnej mszy.

Równolegle znęcała się nad starszą siostrą Likens ze szczególnym okrucieństwem. Głodzenie, bicie, molestowanie – te praktyki były na porządku dziennym w domu pani Baniszewski. „Mama” większości aktów przemocy (także psychicznej) dokonała samodzielnie, ale do wielu nakłaniała innych – w tym także swoje dzieci. Tragedia nastolatki trwała kilka miesięcy. Jej ciało zostało znalezione w piwnicy, a podczas sekcji zwłok ujawniono brutalną nikczemność Gertrude oraz pozostałych oprawców.

 

Mama od tortur Ryan Green

 

Kim była „Gertie”?

Można odnieść wrażenie, że twórcy true crime zasadniczo mają do wyboru dwie drogi. Jedni skupiają się na ofiarach, drudzy na ich oprawcach. Ryan Green idzie w poprzek, bo stawia na chronologię wydarzeń, nie zdradzając fascynacji patologiczną naturą Gertrude Baniszewski czy chęci oddania czci ofierze – Sylvii Likens. Krok po kroku opisuje wydarzenia z życia morderczyni, by następnie dotrzeć do momentu, w którym ta ofiara wraz z siostrą trafiają do domu „mamy”. Po stronie czytelnika jest ocena sytuacji – autor podsuwa jedynie informacje, bo tego wymaga od niego faktograficzna forma opowieści.

I tak dowiadujemy się, że Gertrude przeżyła wiele trudnych chwil. Skonfliktowana z rodzicami, nieobeznana z własną tożsamością oraz seksualnością, wikłająca się w toksyczne, przemocowe relacje kobieta została sama z gromadką dzieci. Nie umiała im wpoić społecznie akceptowanych wartości. Prawdopodobnie na skutek doznanych obrażeń głowy cierpiała na zaburzenia osobowości. Do tego równania brakowało tylko dwóch niewiadomych, które wkrótce stanęły na drodze Gertie.

Sylvia i Jenny Likens również doznały deficytów w kwestii relacji rodzinnych. Ich rodzice postanowili skupić się na zarabianiu oraz celebracji swojego dysfunkcyjnego związku. Fakt, że zostawili dziewczynki pod opieką obcej osoby, bez sprawdzenia, czy zapewni im chociaż niezbędne minimum do życia, nie świadczył o nich najlepiej. Później, gdy widywali się z córkami, które już doznawały krzywd ze strony nowej „mamy” także dali się zmanipulować charyzmie opiekunki-oprawczyni. Oczywiście Ani Sylvia ani Jenny nie miały odwagi opowiedzieć im prawdy.


Lubisz książki o tematyce kryminalnej? Koniecznie zajrzyj do innych artykułów, w których polecamy wiele ciekawych tytułów:


Najgorsze scenariusze pisze samo życie

Na okładce książki „Mama od tortur” (tłum. Mateusz Rulski-Bożek) znajdziecie stosowne ostrzeżenie – zapis przeżyć Gertrude oraz (przede wszystkim) Sylvii jest bardzo szczegółowy, surowy i nieocenzurowany. To zbiór makabrycznych faktów podanych w niezwykle oszczędnej stylistycznie formie. Ryan Green nie sili się na stworzenie fabuły, napisanie historii oprawczyni czy jej ofiary od nowa. Zeznania świadków oraz Jenny Likens posłużyły do nakreślenia brutalnego portretu Gertie – nie było potrzeby ubarwiania go za pomocą emocjonalnych komentarzy. Te dodacie sobie we własnej głowie podczas lektury i będą one bardzo długo w niej tkwić niczym drzazga w palcu.

Mnie osobiście najtrudniej było pojąć fakt, że ktokolwiek w historii świata mógł być tak okrutny, jak Gertrude i to w stosunku do osoby, którą zdecydował się przyjąć pod swój dach. Mój wewnętrzny sprzeciw budziła także emanacja zła drzemiącego w oprawczyni. Jej wpływ na środowisko, jakie sama ukształtowała zdawał się nierealny. Przed emocjami względem lektury (lub raczej opowieści) nie uchroniły mnie liczne godziny spędzone na słuchaniu podcastów true crime ani wcześniejsze doświadczenia z książkami tego gatunku.

Jedyny zarzut, jaki chciałabym wyraźnie sformułować, dotyczy proporcji. Trzy akty, w ramach których podzielona jest narracja są względem siebie asymetryczne. Autor przeanalizował dzieciństwo oraz dorosłość morderczyni, później opisał kaźń Sylvii Likens, żeby na końcu szybko podsumować fakty o samym procesie sądowym.

Być może moja ocena tej decyzji jest efektem indywidualnych preferencji. Osobiście uważam, że wątek rozliczenia oprawcy z jego niecnych czynów oraz całe misterium prawne są niezbędnymi elementami układanki reportażowej.

Nie byłam gotowa na tę książkę. Wy też nie jesteście, ale musicie ją przeczytać.

A po więcej artykułów dotyczących literatury zaglądajcie do działu Czytam.