Rozmawiamy w związku z ukazaniem się nowego wydania książki Pani męża, Zbigniewa Czajkowskiego-Dębczyńskiego pt. „Dziennik powstańca”. Jest to zapis wydarzeń z 1944 roku, kiedy to Pani mąż jako siedemnastoletni chłopak znalazł się w środku piekła powstania warszawskiego. Z jakimi emocjami szedł do powstania?
Pragnę przypomnieć, że Zbigniew Czajkowski (Z.C.) miał za sobą parę lat konspiracji – prowadził drużynę „Szarych Szeregów”, bardzo czynną w tzw. Małym Sabotażu, i brał udział w paru akcjach bojowych, między innymi rozbrajaniu Niemców. Jak opisał w „Dzienniku powstańca”, parę dni przed wybuchem powstania odbywały się przygotowania, odprawy, itp. w atmosferze wielkiego podniecenia.
Czy mąż opowiadał Pani o swoich wojennych przeżyciach? Czy wracał często myślami do tych wydarzeń?
Oczywiście, ale z początku niezbyt często. Życie po wyjściu z obozu jeńców wojennych potoczyło się „normalną” drogą: szkoła, matura, studia w Anglii, praca zawodowa, rodzina. O wiele częściej wracał do powstania nie tylko myślami, lecz i do miejsc, później i pod koniec życia. Dzieciom wielokrotnie pokazywał swą drogę powstańczą w Warszawie (rok temu, pamiętając, jak ważne było la jego Ojca powstanie, mój syn, Marek Czajkowski przetłumaczył „Dziennik” na angielski; ku naszej raości, cieszy się ona w Wielkiej Brytanii sporym zainteresiwaniem). Mąż utrzymywał też kontakt z środowiskiem „Parasola”, w 1999 roku wziął udział w odtworzeniu na placu Teatralnym w Warszawie okoliczności śmierci i polowego pochówku znakomitego poety K.K. Baczyńskiego, której był świadkiem (o tym także czytamy w „Dzienniku”).
Autor książki przeżył śmierć swoich towarzyszy, siedmiu z nich, którzy oddali wtedy życie za Ojczyznę, dedykował swoją książkę. Czy mąż mówił, dlaczego postanowił spisać swoje wspomnienia?
Wspomnienia pisane w Niemczech parę miesięcy po wydarzeniach miały poinformować jego babcię w Polsce (jedyną bliską rodzinę, rodziców stracił wcześniej) o powstańczych przejściach; wysłał je w formie listów. Wiem, że babcia, też w formie listów, przysyłała je z powrotem do Anglii. Przypuszczam, że zebranie tych wspomnień w książkę była rezultatem inicjatywy jego najbliższego przyjaciela, Bolesława Taborskiego, również powstańca, a przede wszystkim człowieka pióra, poety, teatrologa, radiowca, który Zbyszka dopingował, poznawszy się na wartości „Dziennika”, i który znalazł wydawcę książki w Polsce. W następnym wydaniu, pod wpływem ogólnego zainteresowania się dziejami Powstania, Z.C. dodał obszerny prolog i epilog.
„To świetna proza i fakt, że napisał ją młodzieniec, budzi moją zazdrość”, chwalił „Dziennik powstańca” Zbigniew Herbert. Jak Pani myśli, co najbardziej go w niej poruszyło? Przez lata przyjaźnili się Państwo z rodziną Zbigniewa Herberta. Jak zaczęła się ta znajomość i jak udawało się ją kontynuować, zważywszy na to, że mieszkali Państwo za granicą?
Ze Zbigniewem Herbertem poznaliśmy się w Anglii w 1959 r. i od tego czasu datuje się nasza przyjaźń kontynuowana do jego śmierci. Gdy się spotykaliśmy, powstanie warszawskie było jednym z wielu tematów dyskusji. Trudno mi powiedzieć, co Zbigniewa Herberta najbardziej poruszyło. To były rozmowy dwóch przyjaciół, a nie pisarzy zajmujących się wzajemną krytyką literacką.
W chwili wybuchu powstania Pani mąż miał 17 lat. Jaką wiedzę współcześni nastoletni chłopcy mogliby czerpać z lektury „Dziennika powstańca”?
Od czasu powstania minęło 70 lat i świat się totalnie zmienił. Już w drugim wydaniu „Dziennika powstańca” autor pisał, że kiedy po wielu latach chodził po Warszawie, świat wydał my się tak nierealny, jakby był na księżycu. Więc jeśli współcześni siedemnastolatkowie mają czerpać wiedzę, to chyba historyczną. Jeśli chcieliby się utożsamić z autorem, należy podkreślić, że był to siedemnastolatek z nieprzeciętną przeszłością – dwa lata konspiracji, śmierć matki na jego oczach, kolejne śmierci kolegów w powstaniu. To, co zaczęło się w atmosferze Wielkiej Przygody (może trochę spłycam to zagadnienie), skończyło się Wielką Tragedią, kiedy jego koledzy i inni powstańcy ginęli. Jeśli mam się dopatrzyć rysu charakteru, który pozwolił mu przetrzymać i dzięki łaskawemu losowi przeżyć tę tragedię, to niezłomn, niepokonany duch, umiejętność stawiania czoła przeciwnościom losu. (Po angielsku, język który używam na codzień od 60 z górą lat, brzmi to lepiej – co mnie uderza to the indomitable spirit of man – ale nie wiem jak to lepiej przetłumaczyć na polski) – M.C.
Poniżej fragment „Dziennika powstańca”:
4 sierpnia
Całą noc nie mogłem usnąć z powodu bólu ręki. Teraz wszystko ścierpło i czuję się znacznie lepiej. Odpoczywam też za poprzednie dni. Strasznie dziwne uczucie – tak sobie leżeć, nic nie robiąc, podczas gdy tuż obok przebiega linia i słychać ciągłą strzelaninę z barykad. Rozmyślam sobie nad moim pechem. Też się nawojowałem! Na samym początku tak się wykończyć. Pięć tygodni! Do tego czasu to już pewnie będzie całkiem po wojnie. Właściwie to tu jest całkiem przyjemnie. Prócz mnie jest tu tylko jeden ranny, starszy człowiek, ten, któremu przestrzelono rękę przy zdobywaniu pałacu. Nigdy go zresztą nie ma, bo włóczy się wszędzie i znosi jakieś graty. Po co mu to? Tak więc jestem jedynym przedmiotem do opieki dla dziewięciu przystojnych sanitariuszek i starszej pani będącej ich komendantką. Po dłuższych sprzeciwach pozwolono mi wstać i chodzić, bylebym tylko nie opuszczał punktu sanitarnego. Ano zobaczymy. Przecież nic mi nie jest! Złożył mi wizytę sam komendant odcinka. Był bardzo uprzejmy. Byli także koledzy. Mówią, że mam coś dostać. To chyba lipa, bo i za co? Na podwórzu tuż pod oknem odbywa się pogrzeb pięciu Niemców wziętych do niewoli w pałacu Blanka. Zostali oni przed chwilą zlikwidowani za przynależność do SA. Gdy wyglądam przez okno, ktoś ofi arowuje mi zegarek po Niemcu. A to mi po co? Za to mój sąsiad przyjął go bardzo chętnie. Oprócz tego jest tu niedaleko p. Frigolin, zastępca Leista. Leży sobie w zamkniętym pokoju i nie może się ruszyć. Przy aresztowaniu go jakimś dziwnym sposobem wyleciał z okna pierwszego piętra i coś sobie przetrącił. Jest on trzymany dla zeznań przed komendą. Można go oglądać przez dziurkę od klucza. Wyprawiono mnie do Szpitala Maltańskiego na placu Bankowym w celu prześwietlenia ręki i ewentualnego opatrunku. To moja pierwsza wizyta ,,w Warszawie”, przeto z wielkim zainteresowaniem przekraczam bramę Ratusza. Ulica Hipoteczna to jeszcze przyfrontowa linia, więc jest zupełnie pusta. Dopiero wyszedłszy na Długą, staję olśniony. Ulica jest pełna ludzi, głównie cywilów, choć zdarzają się też żołnierze z opaskami. Wszystkie twarze radosne, każdy dom udekorowany flagami, co krok na bramach widać napisy: Komenda, Skład Wojskowy itp. Wszędzie barwy narodowe i portrety wodzów. Wygląda to bardzo odświętnie. Pokazują mi drogę do szpitala; przez piwnicę, podwórko, kładkę nad wielką wyrwą i dziurę w murze jestem na miejscu. Widać sporo rannych. Podobno są oni z ciężkich walk, jakie się toczą na Woli. Rozglądam się, czy nie zobaczę kogoś znajomego. Siostra dyżurna prowadzi mnie do pracowni rentgenologicznej.Przy prześwietleniu udaje mi się spojrzeć na ekran. Widzę szkielet własnej ręki. Przez łokieć przechodzi mały, prosty kanał. Polecają mi się zgłosić na salę operacyjną.
Wychodzę i zastanawiam się przez chwilę w korytarzu... po czym skręt w lewo, dziura w murze i już mnie nie ma. Przecie sam widziałem, że nic mi nie jest. Tą samą drogą wracam do Ratusza. Na punkcie dowiaduję się, że patrol sanitarny właśnie wyszedł do pałacu Blanka po jakiegoś rannego. Podążam za nimi. W narożnym pokoju pałacu, wysłanym pięknym, czerwonym dywanem, zastałem sanitariuszki ładujące na nosze jakiegoś człowieka. Głowa zupełnie rozbita, nie można poznać, kto to.
Na pozycjach spotykam kolegów, którzy są zajęci wyczekiwaniem z karabinami przy oknach na Niemców, pojawiających się od czasu do czasu naprzeciwko, w Operze. Podobno Krzysztof rozwalił już kilku Niemców z myśliwskiego sztucera, który stanowił naszą zdobycz z pałacu. Nie widzę go jednak nigdzie.
W chwili gdy przechodzę przez podwórko, w górze rozlega się potężny łoskot wielu motorów. Zadzieram głowę: wysoko na jasnym niebie płyną w kierunku wschodnim eskadry dwumotorowych junkersów. Potężny huk eksplozji dochodzi od strony placu Żelaznej Bramy. Drżą szyby. Rozlega się świst lecących pocisków. Daję nura do bramy. Jakiś dziwny łoskot dochodzi z podwórza. Ostrożnie wyglądam. Na środku coś plonie jasnoniebieskim światłem. To już znamy z roku 1939 – myślę. Samoloty przeleciały. Niebo znów jest czyste, tylko z niektórych miejsc unoszą się w górę czarne słupy dymu. Wychodzę przez więzienie na Daniłowiczowską. Dwupiętrowa kamienica przy więzieniu stoi cała w ogniu. Ludzie ratują rzeczy z płonącego wnętrza. Ktoś mnie boleśnie potrącił. Nic tu po mnie. Wracam do siebie. Wieczorem odbył się pogrzeb poległego z pałacu Blanka. Na dziedzińcu wykopano dół i zeszło się kilkanaście osób. Przyniesiono ciało przykryte papierem. W momencie wkładania ciała do grobu zauważam w klapie kurtki małą odznakę „Agrykoli”*. W tej chwili przyjrzałem się baczniej ciału. Że też wcześniej nie zwróciłem uwagi. Przecież to Krzysztof. Naumyślnie nie powiedziano mi wcześniej. Szybko zasypano grób. Zebrani odśpiewali hymn. Kapitan powiedział parę słów. Uroczystość skończona. Teraz dopiero zrozumiałem, że ubył nam bliski kolega**.
„Gram”, „Piechocki” i „Sławek” postanowili udać się na poszukiwanie naszego oddziału. Podobno słyszano o GS-ach*** na Woli. Ja, niestety, nie mogę iść z nimi, więc się rozstajemy.
* Konspiracyjna szkoła podchorążych.
** Obszerniejszą relację o powstańczych losach i śmierci Krzysztofa Baczyńskiego ogłosił autor tego pamiętnika – jako jedyny żyjący świadek – w krakowskim „Tygodniku Powszechnym” nr 23/173 z 11.7.1948.
*** Grupa Szturmowa – nazwa nadana batalionom harcerskim Komendy Głównej AK.
Komentarze (0)